Zanim mnie pożre smok o osiemdziesięciu paszczach... a może już to zrobił?

 
O paru rzeczach nie mogę przestać myśleć.

 Na przykład o własnej głupocie. O tym, jak boleśnie jest zderzyć się z własnymi ograniczeniami. Od jakichś siedmiu lat kończyłam wakacje mocnym akcentem biegowym -  pilskim półmaratonem. Ten  start gwarantował dodatkowy ładunek endorfin i poczucia mocy.  Tym razem było zupełnie inaczej - beznadziejnie. Po raz pierwszy w moim biegowym życiu  zeszłam z trasy, na której zdaniem masażystki w ogóle nie powinnam się pojawiać. Ale ja wiem lepiej! Nastąpiło bolesne urealnienie. Miała być życiówka, ale pary wystarczyło zaledwie na dwanaście kilometrów.  Dłużej też nie można było udawać, że z lewą nogą wszystko w porządku. Na marginesie,  ta noga miała się i tak o niebo lepiej niż reszta mnie, a zwłaszcza nadszarpnięte solidnym kopniakiem rozczarowania ego.
 Mogłabym oczywiście przemaszerować czy przetruchtać pozostałe dziewięć, ale... jaki to byłby czas? Zeszłam z trasy z powodu bólu i ze wstydu przed sama sobą. Byłam jednak bliska czegoś gorszego - odebrania sobie frajdy z biegania, które jest moją pasją, rozrywką, przyjemnością,  najlepszym sposobem na rozładowanie się.

Druga myśl: chciałabym być emerytką.

  Kusząca perspektywa tego okresu w życiu  dopada mnie na przykład w takich sytuacjach jak  koncerty muzyki klasycznej, których publiczność w siedemdziesięciu procentach stanowią emeryci. Mąż mi tu podpowiada, że pewnie dostali darmowe bilety od Uniwersytetu Trzeciego Wieku, ale chęci na wyjście z domu nie było w pakiecie, trzeba ją po prostu w sobie mieć. A także  kulturową otwartość, cierpliwość, kondycję(!) i  charakter, żeby  kilka wieczorów pod rząd spędzać na koncertach kameralnych, słuchając na przykład Szymanowskiego. Niektórzy nawet jak im się dopłaci, nie wyjdą, bo wszystko już widzieli, wszędzie byli, no i po co im to?
 Fajna ta emerytura, myślę,  kiedy moja teściowa z rozbrajającą szczerością wyznaje, że nie wie, jaki dziś dzień tygodnia. Bo już nie musi wiedzieć.  To jest dopiero luz!

Trzecia myśl: emerytki nauczycielki i tak są nauczycielkami.

 Jest  w moim rodzinnym mieście pewna kawiarenka. Jedyna sensowna pod względem obsługi, wystroju i jakości ekspresu do kawy. Kiedykolwiek tam wejdę, mam ochotę przeprosić za spóźnienie lub że przeszkadzam, bo właśnie trwa  rada pedagogiczna uczących mnie kiedyś,  emerytowanych już nauczycieli.  Dziwne więc uczucie umówić się tam na prywatne spotkanie, bo jednak czuje się  człowiek trochę na cenzurowanym. Czy się aby dobrze prowadzi wedle szacownego grona? Czy  nie za mocno się postarzał, zbytnio nie zaniedbał?  Bo szacowne grono pamięta, a jakże, kogo wypuściło spod swych skrzydeł i dyskretnie lustruje. I vice versa. Moim zdaniem szacowne grono prezentuje się tak, jakby czas się go nie imał. Panie profesorki zatrzymały się na pięćdziesiątce i ani jeden dzień więcej. A że ostatnio przeczytałam w Polityce, że dzisiejsza czterdziestka to druga dwudziestka, więc wspomniane panie są tak naprawdę po trzydziestce. Są w pełni formy, spotykają się i żyją na całego. Jedna moja znajoma właśnie wróciła z Emiratów Arabskich.
Skąd ta nieustająca chęć utrzymywania kontaktów?   Myślę, że to kwestia dwóch nauczycielskich uzależnień czy przyzwyczajeń, jak zwał, tak zwał. Pierwsze - to zdrowsze - przyzwyczajenie do bycia z ludźmi  i lubienie ich.  Nawyk wręcz. Musi być jakieś grono wokół - rodzina nie zawsze wystarczy, chyba że bardzo już rozrośnięta (przypominającą liczebnością dawne klasy; tak na przykład mnie zdarzyło się uczyć w trzydziestoośmiosobowej klasie). Do pogadania, otulenia hałasem, skrytykowania i wsparcia.
Nie bez znaczenia moim zdaniem jest sentyment za radami  pedagogicznymi. Ty, który w nich uczestniczyłeś choć kilka razy w życiu, pozbądź się wszelkiej nadziei! Czy chcesz, czy nie chcesz, po kilkunastu latach, na spotkaniu emeryckim,  automatycznie usadowisz się na miejscu  obok Basi, Kasi czy Ewy, jak to drzewiej bywało. A nawet zmusisz do zmiany miejsca kogoś, kto ten święty porządek naruszył:) Ani się nie obejrzysz, jak wyciągniesz kalendarz nauczyciela zaiwaniony od synowej (syn się wyrodził, ale serce nie sługa i padło na kolejną fizyczkę, chemiczkę czy polonistkę w rodzinie).  A gdy go otworzysz, zorientujesz się, że pod dzisiejszą datą wpisałaś RADA PEDAGOGICZNA!!!

NIEEEEEEE!
Tak nie będzie. Zobowiązuję tu uroczyście moją koleżankę Kasię do zabrania nas  w przyszłości na POLANDROCK Festiwal. Wskoczymy na scenę i  zrobimy happening. Jaki, jeszcze nie wiem. Acha, a do Kostrzyna dojedziemy na skuterach. Siwa Anka będzie przywódczynią naszego gangu.







Komentarze