Nadarzyła się ostatnio okazja, by napisać o bieganiu. Na stronę profesjonalnego klubu fitness. Niestety, nie podołałam:( Wykazałam się niedopuszczalnym brakiem profesjonalizmu. Nie napisałam o życiówkach, dietach, treningowych strategiach etc... Wyszło amatorsko, a przez to, wyobraźcie sobie, niewiarygodnie.
Właściwie się nie dziwię. Jak tu traktować serio kogoś, kto trzyma wszystkie swoje medale ( za udział, żeby była jasność) w foliowej torbie, na dnie szuflady z różnymi zbędnymi klamotami, co stanowi powód do żartów znajomych? Kto wprawdzie posiada super zegarek sportowy, ale potrafi wykorzystać tylko jego najprostsze funkcje? Kto nie wie, w jakim czasie przebiega kilometr? I nie za bardzo kuma, czym się różnią rytmy od interwałów?
Im więcej kilometrów na liczniku, tym bardziej niesportowo postrzegam bieganie.
W związku z powyższym muszę Wam wyznać - i nie ma w tym grama kokieterii, że nadal z oporami przychodzi mi używanie wobec siebie słowa biegaczka. Biegam, owszem, całkiem już długo i sporo, ale im dłużej, tym mniej to dla mnie niezwykłe, a bardziej... higieniczne. Bieganie stanowi rytuał higieniczny, pozwalający zachować dobrostan fizyczny i psychiczny. Natomiast absolutnie nie czyni wyjątkową. Po pierwsze, dziś naprawdę wszyscy biegają. Po drugie, większość moich znajomych robi coś ciekawego poza pracą, często bardzo odległego od zawodu. Nikt by się nie spodziewał po nich... warzenia piwa, pieczenia chleba, szycia sukienek. Przypuszczam, że mnie też niewielu kojarzyło z miłością do sportu. Uwierzcie, dla mnie samej to też niespodzianka, ciągle jeszcze, po ośmiu latach. Zważywszy na nieoczywistą, że się tak wyrażę, fizyczność. A także tendencję do zaczynania i porzucania. A tu trzeba regularnie, wedle planu, więcej, szybciej.
No i proszę. Odkryłam nową, inną, nie wiem czy lepszą, ale na pewno zaskakującą mnie. Obdarzoną na przykład genem rywalizacji. Wprawdzie nieco zmutowanym, ale istniejącym. Mutacja polega na tym, że najchętniej gonię króliczka. Czasem nawet go dogonię, ale gdy tylko złapię oddech, odpocznę, wynajduję kolejnego. Wariatka.
Ale czego bieganie nauczyło mnie najbardziej, to wytrzymywania z samą sobą. I dotrzymywania sobie słowa. Nie jest to takie łatwe, zwłaszcza przy dużym wysiłku. Bo niby coś sobie, kobietko, zaplanowałaś, obiecałaś, ale w trakcie zaczynasz sobie wmawiać, że na ten bieg zapisał cię ktoś inny i że wcale tego z tobą nie konsultowano! Bo przecież gdyby konsultowano, to byś leżała na kanapie z książką, a nie męczyła się na kolejnej pętli. Głupia nie jesteś!
Rzucona na trasę maratonu, sama w wielkim mieście, skazana na dobiegnięcie do mety ( bo jak zejdziesz z trasy to na pewno się zgubisz - legendarny już brak orientacji w terenie!!!) - po prostu musisz sobie wmówić, że dam radę!
…
Kilometr po kilometrze konfrontuję motywację z możliwościami. Jak? Zdradzę Wam sekret Wielkiego Motywatora, który sprawił, że z małej kluski przeistoczyłam się w sarenkę!!!
Powtarzam w myślach jak mantrę: dasz radę, dasz radę... Przez dwie - trzy godziny. Serio.
A potem... To cudowne potem, gdy leżę na mecie, wychechłana z energii do tego stopnia, że zasnęłabym w pozycji embrionalnej nawet na wielkim deszczu, myślę sobie: kurczę, jak fajne było!
Może by tak ultra?
SUBSKRYBUJCIE VERSUSA!!!
Komentarze
Prześlij komentarz