Na początku września miałam w pracy małą scysję z pewnym Maksem. Zażartował sobie dość niewybrednie z mojego głosu, a że to była pierwsza lekcja z tą klasą w nowej szkole, musiałam się wybronić, błyskawicznie odparować cios, tak żeby przeciwnik nie nacieszył się za długo swoją przewagą. Co mu odpowiedziałam, nie pamiętam, ale się przymknął. Pewnie zasunęłam mu jedną z moich sławetnych ripost, suchych jak stuletnie kabanosy. Chociaż, skoro się przymknął, to może czymś go zaskoczyłam? Opanowaniem? Albo jakąś grą słów, tak spontaniczną i osadzoną w chwili, że nie jestem w stanie jej powtórzyć?
Zawsze brakowało mi niewyparzonego języka. Doświadczyłam boleśnie tego braku kilka razy, gdy wskazane wręcz było, żeby komuś porządnie dogadać. Ale żebym to ja umiała. Jak mi ktoś dopieprzy/a:
- zamieram,
- gapię się jak sroka w gnat,
-nie dowierzam,
- usprawiedliwiam/ rozumiem!
O Matko Boska!
Co za mamałyga ze mnie!
Kiedyś o mało co nie doprowadziłam do rozpęknięcia się ze śmiechu mojej nieodżałowanej kumpeli od biegania i gadania o życiu, Magdy. W kwestii skutecznej komunikacji Magda, pani od HR-u, pracująca z różnymi typami, inteligencjami i narodowościami, stała o kilka szczebli wyżej ode mnie. Żadnego, jak to się mówi, pitolenia o Szopenie, tylko umiejętne dostosowywanie komunikatu do rozmówcy.
Opowiedziałam jej pewnego razu o przykrości, jaką sprawiła mi koleżanka z pracy i o moich planach intelektualnej zemsty na tejże. Czułam, że mam świetny plan - co z tego, że dotyczy sytuacji sprzed tygodnia, o której zapewne tylko ja pamiętam. Magda początkowo słuchała mnie z zaciekawieniem, którego miejsce stopniowo zaczęło zajmować rozczarowanie, wreszcie rozbawienie. W końcu tak się roześmiała, że było po bieganiu.
Uspokoiwszy się, poradziła mi, by się pani magister filologii polskiej nauczyła kilku wulgaryzmów i dla praktyki powtarzała je od czasu do czasu na osobności, w jakichś niewinnych sytuacjach - tak, żeby weszły w krew. Z braku innej amunicji choćby taka - byle reakcja była natychmiastowa!
No ale wspomnianemu we wstępie Maksowi nie odpowiedziałam wulgarnie. Jakoś tam sobie poradziłam, zaradziłam, choć jak widać, chłopak poruszył we mnie czułą strunę. Przypomniał mi się ten chłopak, a właściwie powód naszej utarczki słownej ostatnio, bo znów usłyszałam o swoim głosie. Uczennica napomknęła mi, że rozmawiały o nim na fizyce.
O moim głosie.
Charakterystycznym. Wysokim.
Nawet fale dźwiękowe rysowały.
Jestem inspirująca.
Mój głos jest inspirujący.
Głos - moje przekleństwo!
Wolałabym inny. Taki na przykład jak Agata Kulesza. Jej głos ma w sobie coś z mocy czerwonego wina i cygara, z dobrego jazzu i chrypki po darciu się na rockowym koncercie. Albo Magdalena Cielecka - cokolwiek mówi tym swoim aksamitem, wydaje się takie przemyślane, głębokie i mądre. Gdybym była mężczyzną, chciałabym, by mi poszeptała od czasu do czasu do ucha. Nawet "Reduta Ordona" wypadłaby zmysłowo.
Wolałabym. Staram się mówić najniżej jak się da, żeby nie kaleczyć niczyich uszu i nie rozbijać szyb (co się nigdy nie wydarzyło, ale bardzo chciałam aluzyjnie nawiązać do "Blaszanego bębenka"). A tak na poważnie - w rozlicznych codziennych chwilach radości, w beztroskim gadulstwie, kompletnie w nosie mam, jak mówię. Byle nie głupio, no może nie zawsze aż tak dużo.
Byle było z kim i o czym. I jednego, i drugiego na szczęście nie brakuje.
Zawsze brakowało mi niewyparzonego języka. Doświadczyłam boleśnie tego braku kilka razy, gdy wskazane wręcz było, żeby komuś porządnie dogadać. Ale żebym to ja umiała. Jak mi ktoś dopieprzy/a:
- zamieram,
- gapię się jak sroka w gnat,
-nie dowierzam,
- usprawiedliwiam/ rozumiem!
O Matko Boska!
Co za mamałyga ze mnie!
Kiedyś o mało co nie doprowadziłam do rozpęknięcia się ze śmiechu mojej nieodżałowanej kumpeli od biegania i gadania o życiu, Magdy. W kwestii skutecznej komunikacji Magda, pani od HR-u, pracująca z różnymi typami, inteligencjami i narodowościami, stała o kilka szczebli wyżej ode mnie. Żadnego, jak to się mówi, pitolenia o Szopenie, tylko umiejętne dostosowywanie komunikatu do rozmówcy.
Opowiedziałam jej pewnego razu o przykrości, jaką sprawiła mi koleżanka z pracy i o moich planach intelektualnej zemsty na tejże. Czułam, że mam świetny plan - co z tego, że dotyczy sytuacji sprzed tygodnia, o której zapewne tylko ja pamiętam. Magda początkowo słuchała mnie z zaciekawieniem, którego miejsce stopniowo zaczęło zajmować rozczarowanie, wreszcie rozbawienie. W końcu tak się roześmiała, że było po bieganiu.
Uspokoiwszy się, poradziła mi, by się pani magister filologii polskiej nauczyła kilku wulgaryzmów i dla praktyki powtarzała je od czasu do czasu na osobności, w jakichś niewinnych sytuacjach - tak, żeby weszły w krew. Z braku innej amunicji choćby taka - byle reakcja była natychmiastowa!
No ale wspomnianemu we wstępie Maksowi nie odpowiedziałam wulgarnie. Jakoś tam sobie poradziłam, zaradziłam, choć jak widać, chłopak poruszył we mnie czułą strunę. Przypomniał mi się ten chłopak, a właściwie powód naszej utarczki słownej ostatnio, bo znów usłyszałam o swoim głosie. Uczennica napomknęła mi, że rozmawiały o nim na fizyce.
O moim głosie.
Charakterystycznym. Wysokim.
Nawet fale dźwiękowe rysowały.
Jestem inspirująca.
Mój głos jest inspirujący.
Głos - moje przekleństwo!
Wolałabym inny. Taki na przykład jak Agata Kulesza. Jej głos ma w sobie coś z mocy czerwonego wina i cygara, z dobrego jazzu i chrypki po darciu się na rockowym koncercie. Albo Magdalena Cielecka - cokolwiek mówi tym swoim aksamitem, wydaje się takie przemyślane, głębokie i mądre. Gdybym była mężczyzną, chciałabym, by mi poszeptała od czasu do czasu do ucha. Nawet "Reduta Ordona" wypadłaby zmysłowo.
Wolałabym. Staram się mówić najniżej jak się da, żeby nie kaleczyć niczyich uszu i nie rozbijać szyb (co się nigdy nie wydarzyło, ale bardzo chciałam aluzyjnie nawiązać do "Blaszanego bębenka"). A tak na poważnie - w rozlicznych codziennych chwilach radości, w beztroskim gadulstwie, kompletnie w nosie mam, jak mówię. Byle nie głupio, no może nie zawsze aż tak dużo.
Byle było z kim i o czym. I jednego, i drugiego na szczęście nie brakuje.
Komentarze
Prześlij komentarz