Jaki Proust, taka magdalenka:)


   Na obiad dziś zupa szczawiowa mojej produkcji. Dobra, odpowiednio kwaśna, odpowiednio słona, spod zielonej szczawiowej pierzynki wyłaniają się cząstki jajka.  Ale szczawiówka mojej mamy o niebo lepsza, ta moja za bardzo fit. Mamina zupa gotowana jest  na kościach, na powierzchni złotawo pobłyskują apetyczne oka tłuszczu. Mama, jak chyba większość babć na świecie, w nosie ma dorobek współczesnej dietetyki i gotuje tak, żeby się najadł chłop osiem godzin machający łopatą.  Dziadek robi, co może, ale reszta rodziny już za cienka w żołądkach :)
 Siorbię tę moją chudą szczawiówkę, a myślami przenoszę się  na dzieciństwa mego łono,  zupą oczywiście płynącego. O tak, dzięki mamie, babciom i paniom Gieniom tudzież Kaziom,  miłościwie panującym na szkolnych stołówkach, jedzenie zupy już nigdy nie będzie czynnością emocjonalnie obojętną! 
  W ten sposób, spontanicznie rodzi się całkowicie prywatny katalog  zup, których jedzenie stanowi doświadczenie  archetypiczne. Zup powodujących  ekstazę lub na odwrót - traumę,  zup wołających o pomstę do nieba lub sprawiających, że się było w siódmym niebie... 
1) Ponadczasowy, stanowiący dobry wybór zarówno zimą, jaki  i w dni upalne - rosół.  Wielki gar rosołu nabierał mocy przez wiele godzin na westfalce* babci Luby, a potem stanowił koronne danie podczas rodzinnej uroczystości. Talerz rosołu obowiązkowo z makaronem i natką pietruszki.   Poczęstuję was banałem ( niestety nie rosołem), ale rzeczywiście nic tak nie kojarzy mi się  z domem, bezpieczeństwem i zadowolonym żołądkiem jak rosół.
2)  Zupy owocowe - jak to możliwe, że to dziwaczne połączenie kompotu lekko zaciągniętego mąką ziemniaczaną dla dodania gęstości,  i makaronu mogło wzbudzało takie pożądanie?  Przepadałam za owocówkami jako dziecko,  a dziś nie tknęłabym ich za żadne skarby. Ale wiadomo, urok zupy owocowej wynikał z jej słodkości, wtedy nie tak znowu codziennej. Zupa owocowa jak owoc zakazany, smakowała grzesznie, bardziej deserowo niż obiadowo. Można się było zasłodzić za wszystkie czasy, aż do kolejnego szczęśliwego słodkiego trafu, w postaci np. masy czekoladopodobnej.  Zupa owocowa - obowiązkowy punkt wakacyjnego menu.

3) Ważnymi pozycjami w tym spisie są dwie zupy stanowiące wytwór dość niekonwencjonalnego kucharza, jakim jest mój tata. Szczegółów zdradzić nie mogę, ale wszyscy w rodzinie wiemy, że tata wyprzedził pewne trendy i tylko wrodzona niefrasobliwość nie pozwoliła mu odnieść sukcesu na szeroką skalę. Ale do rzeczy - zupa ogonowa z proszku!!! Och, tato, gdybyś ty pamiętał, co ja wtedy przeżywałam. Do tej pory mam przed oczami olbrzymi pięciolitrowy gar pomarańczowej cieczy o dziwnym zapachu, z którego wyłaniała się niczym wieloryb z odmętów oceanu jedna samotna marchewka. Chyba że to był jakiś ogon? Mniejsza, i tak nie chciałam tego jeść, więc dostałam kolejną karę ( chyba zakaz spotkań ze znajomymi??).  
Tato zafundował mi jeszcze jedną kulinarną traumę, a była nią zupa rybna. Wiadomo, z czego robi się wywar, prawda? Naturalistyczne podejście kucharza, celebrowanie wszystkich czynności związanych z przygotowaniem zupy, a potem przymus spróbowania jej, na dobre zniechęciły mnie do tego typu dań. I tak jak ryby kocham niemal w każdym wydaniu, tak z zupami rybnymi będę miała problem jeszcze przez wiele lat. 

4) Nie mogę nie wspomnieć o największym zupowym oszustwie, z jakim miałam do czynienia, a które nagminnie uprawiano w stołówkach szkolnych. Co bowiem stanowi o istocie zupy? Otóż jest nią pewnie paradoks.  Powołam się tutaj na słowa mojej teściowej: w zupie wszystko musi być razem, choć jak wiadomo, musi być osobno. Chodzi o to z grubsza, by w jednej łyżce wywaru znalazły się smaki wszystkich składników. Na talerzu musi znaleźć się wszystko, co ów smak wytworzyło (z wyjątkiem znienawidzonego przez rzesze młodzieży a także moich domowników - pora.) Bogactwo składników wzmacnia poczucie sytości, bo jak wiadomo - jemy także wzrokiem. 
Czy w tym kontekście  na dumne miano zupy zasługuje grysikowa?  Jadł ktoś z was kiedyś tę nędzną pochlipaję, składającą się z wywaru zagęszczonego kaszą manną i startymi warzywami?  Czy tam pływał jakiś ziemniak, nie przypominam sobie. Ale oczywiście jadłam, nie narzekałam, teraz wydziwiam i nosem kręcę, że  skandal! 
 Na liście dziwnych dań stołówkowych z czasów podstawówki zajmuje zaszczytne drugie miejsce, zaraz po gulaszu z serc, który notabene bardzo mi smakował.

5) Co do szczawiówki - w szkole też się ją jadało, ale szkoda słów na opisywanie tego smaku. Zupa z koncenratu. 
Nie to co szczawiówka mojej mamy, do której  ona sama rokrocznie zbiera szczaw. To wiosenny rytuał mojej mamy -  wyczekiwany moment, kiedy będzie można ruszyć na łąki, zebrać liście i przygotować słoiczki.  I mnie na szczęście skapną zawsze jeden, dwa. Dzięki temu znów będę mogła   ugotować zupę, posmakować i powspominać.
Smacznego wszystkim!


* Westfalka - popularny dawniej metalowy, wolno stojący piec kuchenny z żeliwną płytą grzejną. Jako czynnik grzewczy wykorzystywany jest głównie węgiel lub drewno











Komentarze

  1. Jako organoleptyczny świadek rodzinnej kuchni, jak i Twój mimowolny kompan w jej degustacjach, chciałbym dorzucić do tej listy moją traumę garnkową - czerninę. Smacznego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Właśnie wróciłam z rowerowej przejażdżki w... deszczu. Ale bym sobie wrąbała taką szczawiówkę! A ze stołówkowych koszmarów pamiętam ozorki, wątróbkę wieprzową zwaną podeszwą, kaszankę zwaną żużlem i cynaderki. Fuj! Na początku nie wiedziałam, cóż to za wynalazek, ale jednocześnie czułam, że coś tu nie gra i niezbyt dobrze smakuje. :/

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz