Rozproszenie

Denerwuje mnie to, że zaraz się skończą. Wakacje oczywiście. Bo nie zdążę zapisać wszystkiego, co sobie umyśliłam, a na moim blogu kurkowym znaleźć się powinno.
Już to wiem, niestety, że gdy tylko zadzwoni przysłowiowy pierwszy dzwonek -  zamilknę,  przepadnę z kretesem, rozproszę się w nagromadzeniu spraw codziennych i ludzi, w napięciu i  ciągłym działaniu.  Nie sprzyja  to  skupieniu, a tym bardziej  pisaniu, nawet takiego skromnego  bloga. Rozpraszam się.
 Z tym skupieniem to zresztą jakaś katastrofa! Już teraz dość często się zdarza, że nie domyślę do końca tego, co sobie umyśliłam,  nie doniosę myśli z salonu do kuchni. I staję przed kuchennym blatem zdezorientowana, z miną zrozpaczoną i głupią, bo nie wiem, po co ja tu przyszłam. Na szczęście z owego stanu udaje mi się wydobyć jeszcze stosunkowo szybko, ale częstotliwość podobnych zawieszek każe zastanowić się nad funkcjonowaniem własnego umysłu i pamięci... 
Zapomniałam już bardzo dużo słów, tysiąc imion i nazwisk, tytułów filmów i książek, które
wprawdzie rozpoznam po innych szczegółach - charakterystycznym fragmencie albo okładce, ale jakoś przykro, że to już nie jest błysk, tylko mozolne odkopywanie.
 Jeszcze nie zapominam twarzy i melodii. 
Aż się prosi, by dyskretnie wypomnieć autorce metrykę. Ale nie, to nie przez wiek. 
Widzę w tym rozkojarzeniu konsekwencję nadużywania telefonu komórkowego, nadmiaru komunikatorów i aplikacji. Zwłaszcza te pierwsze, jak bywają błogosławieństwem, gdy bliska i ważna osoba jest daleko, tak przeklinam je, gdy skądinąd ważna rozmowa ( czyli każda rozmowa z ważną dla mnie osobą) toczy się w nieodpowiednim momencie, na nieprzygotowanym gruncie. Trzeba by napisać "pogadajmy później, teraz gotuję żur", ale jakoś brakuje asertywności. Przekleństwo dostępności, z której nie umiem rozsądnie korzystać.     
  Jestem  wyznawczynią starej szkoły rozmowy czy korespondencji, kiedy to oferujesz rozmówcy całą uwagę i czas, rozmowa ma początek i koniec, a  odpowiedź na pytanie pojawia się po chwili,  nie czekasz na nią pół dnia. Przynależę do wymierającej grupy gadów przedpotopowych, które wolą esemesować, a esemesy zaczynają od "cześć" czy "dzień dobry". Lubię też otrzymywać wyraźne sygnały od rozmówców, że kończymy konwersację, choćby znów to błahe "cześć" czy w przypadku większej zażyłości "buziaki". Powrócimy do siebie w odpowiedniej chwili, wygalantowani, stęsknieni, nastawienie na świętowanie, jakim jest przebywanie we własnym towarzystwie i wsłuchiwanie w to, co mamy sobie do powiedzenia. 
Stresują mnie komunikatory, bo pozbawiają rozmowę uroczego kontekstu okoliczności towarzyszących, takich jak czyjaś fizyczna obecność, spojrzenie, gra twarzy, czucie chwili.  To już przez telefon lepiej, choć nie przepadam - wystarczy wsłuchać się w rytm oddechu. Sytuacji nie uratują niestety dwa miliony emotikonek. Zresztą dopiero niedawno odkryłam, że ich jest tyle; wcześniej radziłam sobie po prostu za pomocą interpunkcji. 
Nieznajomość wspomnianych okoliczności może nie dyskwalifikuje komunikatorów całkowicie, ale  zmienia ciężar gatunkowy  rozmowy. Która już niestety nie jest wymianą myśli, dowodem szacunku i zainteresowania kimś, lecz tylko takim messengerowym pitu pitu.
A piszę o tym wszystkim, bo koniec wakacji oznacza dla mnie nie tylko spadek i tak anemicznej aktywności na blogu, ale przede wszystkim znaczne ograniczenie spotkań z ważnymi dla mnie ludźmi.  Miałam ich w te wakacje całe bogactwo, ale i tak mi mało. Bo wy wszyscy, Moi Kochani z  Kopenhagi, Torunia, Warszawy, Piły i  Trzcianki jesteście po prostu za daleko i za dużo pracujecie. 








Komentarze