Zniknięcia
1.
"Pokój baletowy" niewiele różni się od tych, w których zwykle sypiamy w tym hotelu. Jest w nim po prostu kilka motywów i przedmiotów kojarzących się z tańcem. Drzwi ozdobiono naturalnych rozmiarów fotografią dwóch pięknych dziewczyn. Ta po lewej wydaje się być odrobinę nadąsana, zniecierpliwiona sesją, z powodu której zmuszona była przerwać trening. Za chwilę odwróci się na pięcie i najszybciej jak to możliwe powróci do sumiennego wykonywania kolejnych pas. Jest bardzo drobna, jak to baletnica, jej ażurową klatkę piersiową podkreśla obcisły czarny trykot.
Obok kipiąca energią, nieco wyższa, czarnowłosa i namiętnooka Carmen - równie delikatna, ale jej kruchość odgrywa teraz rolę zgoła inną - jest kobiecą, nieokiełznaną siłą, emanującą z natłoku krwistoczerwonych falban. Spojrzeniem i postawą rzuca wyzwanie wszystkim, którzy chcieliby ją poskromić... a może to wcale nie wyzwanie, lecz zawoalowana prośba?
Kolejna baletnica we wnętrzu pokoju, w ekstatycznym szale rozpada się na milion pikselowych kryształków (fototapeta). Jest jeszcze manekin ustawiony w kącie, cierpliwie wyczekujący na swoje entree. Kukłę wystroił ktoś w czarny trykot i czerwone tutu, a u jej stóp (czy manekin ma stopy?) finezyjnie ułożył, jedną na drugiej, podniszczone bladoróżowe pointy.
W pokoju znajduje się też, zajmujące niemal całą ścianę, lustro - rekwizyt wieczoru, niezbędny towarzysz kobiecych metamorfoz. Będę się w nim zwielokrotniać tego wieczoru, przeistaczać, znajdować i znikać.
Zniknięcie pierwsze - miękki, puszysty hotelowy szlafrok, w którym ukrywam się po koniuszki palców. Sznurki mokrych włosów opadają na śnieżną biel.
Zniknięcie drugie - wielkie hotelowe łóżko. Gąszcze niepotrzebnych poduszek, które natychmiast zrzucamy na podłogę. Gładka tafla usztywnionej krochmalem pościeli, trzymającej fason mimo niezliczonych prób zawstydzenia jej, gdy na podobieństwo pierwszych eksploratorów wykraczamy poza ciała.
Wszystkich zniknięć tego wieczora nie opowiem. Może jeszcze tylko to przedostatnie, w jesiennym ogródku Kwiaciarni, przy migotliwym świetle lampek rozwieszonych między drzewami. W złotym świetle wieczoru wszyscy my - spóźnieni przechodnie - wyglądamy jak porzuceni w deszczu kochankowie. Czerwone wino pobłyskuje tajemniczo w pękatych kieliszkach, i choć serwowane z dystrybutora - smakuje jak najdroższy trunek świata.
2.
M. zostawia mnie samą. Jego celem jest maraton, wcześnie rano musi więc pojawić się na starcie. Ułamkiem pamięci notuję jego zalecenia dotyczące spotkania gdzieś na trasie i listę rzeczy, z którymi mam pojawić się na mecie.
Jestem całkowicie świadoma, gdy znikam po raz kolejny. Pochłaniają mnie książki: pięć opowieści o tańcu, pozostawionych na stoliku nocnym. Śniadanie zjadam więc w łóżku, w towarzystwie Mai Plisieckiej, Piny Bausch, Alicii Alonso i Isadory Duncan. Wkraczam wraz z nimi na największe sale baletowe świata, docieram do sedna cielesności i ruchu. Zakochuję się bez pamięci w tańcu i sobie, a potem jedno i drugie z baletową dramaturgią porzucam.
Kiedy budzę się jakiś czas później, ze zdumieniem odkrywam, że już nie leżę w łóżku. Odrobinę zmarznięta i skulona zajmuję skrawek podłogi przed lustrem, z twarzą wtuloną w czerwoną materię tutu. Bladoróżowe pointy stoją tam, gdzie wcześniej, tak samo ułożone. Ich czubki wydają się być lekko zabarwione krwią.
Dopracowuję makijaż, pakuję rzeczy i wychodzę na spotkanie z M. Po drodze zaglądam jeszcze do muzeum. Poranno-niedzielne muzealniczki przyjmują moją obecność z widoczną dezaprobatą; konieczność śledzenia mojej wędrówki zmusza je do przerwania arcyważnej rozmowy o polityce.
Nie ucieknę im i nie zniknę, stopy uporczywie dopominają się odpoczynku. Przysiadam na chwilę na jednym ze stopni łączących muzealne piętra. Zdejmuję buty; palce mam we krwi.
Buty chowam do torebki.
Kuśtykając, wracam do hotelu.
Komentarze
Prześlij komentarz