suszki


1. 
Nielekki jest żywot roślin w naszym domu. Cierpliwy i bohaterski. Cztery doniczkowce, wierne od lat kilkunastu (a jeden to chyba nawet od dwudziestu), przeżyły dwie przeprowadzki i wiele innych "rozkoszy" wynikających z  przywłaszczenia ich bezcennych żyć. Nieokreślonej tożsamości, w nieefektownych doniczkach,  upchnięte w najmniej reprezentacyjne kąty domu, tkwią na swych wiecznie tymczasowych posterunkach bez pretensji, bez cienia żalu. Od czasu do czasu, w  przychylnych okolicznościach (gdy zbliżamy się do stojaka, by wyjąć płytę lub do regału po książkę) subtelnie przypominają o sobie, eksponując  paradoksalną w tych okolicznościach  żywotność - wplątują się liściem we włosy, drapią w plecy.  Liczyć mogą jedynie na odpryski uwagi, muśnięcie  przypadkowym spojrzeniem i incydentalne nawadnianie. Nie wyjaśnia to ich upartego trwania. Bezimienne, choć wielokrotnie nazywane, zapominane natychmiast -  ja w podobnej sytuacji obraziłabym się już z tysiąc razy i zwiędła. One tymczasem  jakby nigdy nic pną się ku światłu,  nie bacząc na naszą ignorancję, drwiąc z panoszenia się w przestrzeni.  Porządkując regał zauważam, że patyk, do którego postaci zutylizowałam kiedyś pewną roślinkę o wyjątkowo długiej i brzydkiej łodydze -  miał służyć tylko jako podpora dla innej rośliny, bardziej ekspansywnej i bujnej - bezczelnie zrzekł się roli statysty, zakorzenił i przyozdobił całkiem efektowną zieloną czupryną.
Odrębną kategorię stanowi ogródek ziołowy, usytuowany na parapecie kuchennym. Całe  nasze zaangażowanie sprowadza się do przywiezienia ziela z marketu i zaplanowania, z czym je zjemy.   Zapach  i smak rozpisany na pięć dań. Te zakupione roślinki są pierwszymi ofiarami przydługich urlopów i innych zapomnień. Marność tu rządzi, marność nad marnościami. Rozmarynowe gałązki przypominają czasem poczerniałe rybie kręgosłupy. Przykry to widok, zwłaszcza w kontraście z pięknymi brzozami, które za tym właśnie oknem osiągają  apogeum zieloności.  I podczas gdy do tych brzóz wzdycham, udając wrażliwą, na podłogę opadają kolejne rozmarynowe igiełki.  Jeszcze moment i dołączą do nich bazyliowe kulki - zaciśnięte piąstki liści, drżące na bladozielonych omdlałych łodyżkach. Podlewam te moje trupki i czasem, nawet dość często, reanimacja się udaje. 
Do niczego jesteśmy... tym roślinom potrzebni - myślę sobie. Bo skoro tak ochoczo trwają mimo wielu lat ignorowania,  to znaczy, że nie  my im, tylko one nam. Wciskam nos w rozmarynowe igiełki. Pachną.
2.
  Plant blindness. 
 Istnieje coś takiego jak ślepota na rośliny - czytam w Wysokich Obcasach, w rozmowie Tomasza Kwaśniewskiego z Marcinem Zychem, dr. hab.nauk przyrodniczych, ekologiem,  dyrektorem Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Warszawskiego. Nie chodzi  o znajomość nazw czy rozróżnianie gatunków roślin. W przypadku zwierząt bywamy drobiazgowi, a co do roślin, na przykład drzew, zadowalamy się pojemnym i pustym określeniem "drzewa". Są jak element dekoracji w teatrze albo jak zielono - wietrzne kotary, za pomocą których ktoś wyodrębnił i  przyozdobił trajektorie naszych codziennych wędrówek. Antropocentryczna perspektywa każe  widzieć w tym układzie jeden cel - naszą wygodę i potrzebę piękna. 





 
 


 








Komentarze

  1. Cóż... Ja także jestem zabójczynią roślin, choć zupełnie bezwiednie, gdyż zawsze gdy się staram, to coś nie pyknie... A gdy je olewam (nie mylić z podlewaniem), żyją i mają się znakomicie. Może dlatego, że już dawno temu pogodziłam się z faktem, że jedyne rośliny, które u mnie są w stanie przeżyć, to sukulenty?... 😉

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz