Nielekki jest żywot roślin w naszym domu. Cierpliwy i bohaterski. Cztery doniczkowce, wierne od lat kilkunastu (a jeden to chyba nawet od dwudziestu), przeżyły dwie przeprowadzki i wiele innych "rozkoszy" wynikających z przywłaszczenia ich bezcennych żyć. Nieokreślonej tożsamości, w nieefektownych doniczkach, upchnięte w najmniej reprezentacyjne kąty domu, tkwią na swych wiecznie tymczasowych posterunkach bez pretensji, bez cienia żalu. Od czasu do czasu, w przychylnych okolicznościach (gdy zbliżamy się do stojaka, by wyjąć płytę lub do regału po książkę) subtelnie przypominają o sobie, eksponując paradoksalną w tych okolicznościach żywotność - wplątują się liściem we włosy, drapią w plecy. Liczyć mogą jedynie na odpryski uwagi, muśnięcie przypadkowym spojrzeniem i incydentalne nawadnianie. Nie wyjaśnia to ich upartego trwania. Bezimienne, choć wielokrotnie nazywane, zapominane natychmiast - ja w podobnej sytuacji obraziłabym się już z tysiąc razy i zwiędła. One tymczasem jakby nigdy nic pną się ku światłu, nie bacząc na naszą ignorancję, drwiąc z panoszenia się w przestrzeni. Porządkując regał zauważam, że patyk, do którego postaci zutylizowałam kiedyś pewną roślinkę o wyjątkowo długiej i brzydkiej łodydze - miał służyć tylko jako podpora dla innej rośliny, bardziej ekspansywnej i bujnej - bezczelnie zrzekł się roli statysty, zakorzenił i przyozdobił całkiem efektowną zieloną czupryną.
Odrębną kategorię stanowi ogródek ziołowy, usytuowany na parapecie kuchennym. Całe nasze zaangażowanie sprowadza się do przywiezienia ziela z marketu i zaplanowania, z czym je zjemy. Zapach i smak rozpisany na pięć dań. Te zakupione roślinki są pierwszymi ofiarami przydługich urlopów i innych zapomnień. Marność tu rządzi, marność nad marnościami. Rozmarynowe gałązki przypominają czasem poczerniałe rybie kręgosłupy. Przykry to widok, zwłaszcza w kontraście z pięknymi brzozami, które za tym właśnie oknem osiągają apogeum zieloności. I podczas gdy do tych brzóz wzdycham, udając wrażliwą, na podłogę opadają kolejne rozmarynowe igiełki. Jeszcze moment i dołączą do nich bazyliowe kulki - zaciśnięte piąstki liści, drżące na bladozielonych omdlałych łodyżkach. Podlewam te moje trupki i czasem, nawet dość często, reanimacja się udaje.
Do niczego jesteśmy... tym roślinom potrzebni - myślę sobie. Bo skoro tak ochoczo trwają mimo wielu lat ignorowania, to znaczy, że nie my im, tylko one nam. Wciskam nos w rozmarynowe igiełki. Pachną.
2.
Plant blindness.
Istnieje coś takiego jak ślepota na rośliny - czytam w Wysokich Obcasach, w rozmowie Tomasza Kwaśniewskiego z Marcinem Zychem, dr. hab.nauk przyrodniczych, ekologiem, dyrektorem Ogrodu Botanicznego Uniwersytetu Warszawskiego. Nie chodzi o znajomość nazw czy rozróżnianie gatunków roślin. W przypadku zwierząt bywamy drobiazgowi, a co do roślin, na przykład drzew, zadowalamy się pojemnym i pustym określeniem "drzewa". Są jak element dekoracji w teatrze albo jak zielono - wietrzne kotary, za pomocą których ktoś wyodrębnił i przyozdobił trajektorie naszych codziennych wędrówek. Antropocentryczna perspektywa każe widzieć w tym układzie jeden cel - naszą wygodę i potrzebę piękna.
Cóż... Ja także jestem zabójczynią roślin, choć zupełnie bezwiednie, gdyż zawsze gdy się staram, to coś nie pyknie... A gdy je olewam (nie mylić z podlewaniem), żyją i mają się znakomicie. Może dlatego, że już dawno temu pogodziłam się z faktem, że jedyne rośliny, które u mnie są w stanie przeżyć, to sukulenty?... 😉
OdpowiedzUsuń