- A dlaczego ja nie dostałem takiego pucharu? – pyta M. i zerka na mnie z udawanym oburzeniem. Mężowski wyrzut, wypowiedziany zaspanym głosem w leniwy, niedzielny poranek, nie robi na mnie szczególnego wrażenia, bo półśnię. Wypoczywamy w niecodziennych dekoracjach, w sypialni przyjaciół. Sami – dość rośli - cisną się na kanapie w gabinecie. Dobrze tu nam, a jedyna niewygoda, jaką musimy znosić, ma charakter rodzicielski - wpełzł między nas i zawładnął ponad połową łoża chudy i drobny sześciolatek. Jak on to robi, że taki chudy i drobny, a zajmuje tyle miejsca? – zagaduję, bardziej dla zaczepki, niż żeby coś konkretnego ustalić. Ale M. już przytomniejszy, dysponuje natychmiastową diagnozą: - Bo ty się zawsze niepotrzebnie odsuwasz, a potem narzekasz na niewyspanie – stwierdza. I powraca do kontemplowania przestrzeni.
Puchar stoi na szafie. Nic specjalnego - oceniam okiem fachowca. Stało tego trochę w naszym domu. Wszystkie z biegów. Kiedy zaczynałam startować, prawie dziesięć lat temu, zawodniczek było jak na lekarstwo i nagrody zgarniałam hurtowo. Te czasy już dawno minęły – teraz wśród pilskich biegaczek są takie gazele, że ho ho ! Gdzie mi – kurce krótkonóżce do nich! Bieganie zostało, a pucharów się pozbyłam - nie jestem zbyt sentymentalna, musiały zniknąć ze względów praktycznych - zajmowały miejsce na książki i zbierały za dużo kurzu.
Statuetka, na którą patrzy M., nie ma jednak związku z wyczynem sportowym. To egzemplarz wyjątkowy – prezent dla gospodarza od żony, na okoliczność całkiem pokaźnej liczby wspólnie spędzonych lat.
O rocznicowym trofeum naszych przyjaciół przypomniałam sobie podczas wizyty u kosmetyczki. W trakcie wykonywania zabiegu zabawiała mnie opowiadaniem różnych historii, między innymi o swojej dziesiątej rocznicy ślubu. W dużym skrócie celebrowała ją tak: mąż zabrał na kolację, podarował kwiaty i telefon, a ona … wspaniałomyślnie przyjęła hołdy. Coś chyba jednak nie poszło, jak należy – może kolacja ciężkostrawna, może było za gorąco albo za mało zaangażowania z jego strony, bo kilka dni później pieniądze za swoje danie mężowi zwróciła, telefon też oddała, a kwiaty więdną sprawiedliwie w ich wspólnym wazonie na środku wspólnego stołu. Małżonkowie z dekadą wspólnych doświadczeń chwilowo ze sobą nie rozmawiają. I chyba jasne, czyja to wina.
Ten puchar, pomyślałam w kontekście rocznic … to całkiem sympatyczny gest. Zabawny i niestandardowy. Ktoś powie – zbędny, nieprzydatny, wtórny - można gotowca zamówić na allegro. Otóż nie! Trzeba chcieć zrobić komuś niespodziankę i przyjemność! I pomyśleć o jubileuszu wcześniej, coś tam przedsięwziąć, trochę się postarać. Czyli zachować tak, jak sami byśmy chcieli być potraktowani. A przecież lubimy czuć się obiektami czyichś starań, czyż nie? Takie małżeńskie trofeum przynosi same pozytywne skutki - wywołuje uśmiech, czulej robi się na sercu, w innym świetle widzisz wspólne lata, dążenia i starania, że się tutaj podeprę Gałczyńskim. Znaczenia nabiera również fakt, że to nagroda od żony, na pohybel stereotypowemu użalaniu się na partnerskie niedoskonałości płci przeciwnej. Każdy potrzebuje być doceniony, a mąż szczególnie. Mądra żona wie, że partnera należy chwalić. Z pewnością uczą tego poradniki małżeńskie. Co ważniejsze, takie postępowanie podpowiadają intuicja i niejedna mądra babcia.
Nasi przyjaciele znani są z celebrowania ważnych dla siebie dat, wspomnień. W myśl zasady, że bez dbałości o siebie, drobnych serdeczności nie da się wytrwać w wieloletnim związku. Bywają w tym trochę ekscentryczni, ale co najważniejsze – nadal są razem. Właśnie stuknęła im wspólna dwudziestka.
***
Była połowa sierpnia, zbliżała się kolejna rocznica naszego ślubu. Rocznica wcale nie okrągła, ale wyjątkowa ważna. Wiadomo było, że spędzimy ją na wyjeździe, z dziećmi. I że nie lubimy nadęcia. Uzgodniliśmy, że rezygnujemy z prezentów, sam wyjazd jest dla nas prezentem, etc.
Ochoczo zabrałam się do spełniania obietnicy, ale im bardziej o niej myślałam, tym więcej żarówek (czytaj: pomysłów na prezent) rozświetlało się w mej głowie. Może jednak? Gdy fajerwerki kreatywności wypaliły się do cna, pozostała smutna konstatacja, że na większość z tych wymarzonych przez mężulka rzeczy z pensji nauczycielskiej mnie nie stać. Ale zacznę odkładać, obiecuję, i w końcu naprawdę go zaskoczę. Biorąc pod uwagę antytalent do oszczędzania, obstawiałabym, że mąż przeżyje szok mniej więcej na 30. rocznicę.
Tymczasem musi zadowolić się prezentem podpatrzonym, ale twórczo przetworzonym przez ubogą, ale kreatywną żoneczkę. A ponieważ ustaliliśmy, co ustaliliśmy, z pewnością doceni sam koncept i gest. Będzie to prezent - niespodzianka, do którego zainspirował mnie jednym, z pozoru niewinnym pytaniem.
I tak oto znalazłam się w siedzibie niewielkiej firmy z branży pucharowej. Poszukiwania rocznicowej pamiątki rozpoczęte! Ledwo weszłam, już byłam gotowa zrejterować. Przyglądając się figurkom piłkarzy, kolarzy, strzelców, pękatym posrebrzanym kielichom, pozłacanym wieńcom laurowym, statuetkom o kształtach trudnym do określenia, prezentującym różne stadia brzydoty i kiczu, wpadałam w coraz większy popłoch. Żart żartem, ale żeby choć trochę w lepszym guście! Moje rozgoryczenie dostrzegła pani obsługująca w punkcie, uważnie, ale nienachalnie obserwująca to, co robię. - W czym mogę pomóc?- zapytała. – Poszukuję statuetki, która będzie prezentem dla męża na rocznicę ślubu – wyjaśniłam. Ekspedientka z wyrazem twarzy sugerującym, że nie takie prośby przyszło je w zawodowym życiu spełniać, obdarzyła mnie spojrzeniem zaledwie o sekundę dłuższym niż pozostałe i przystąpiła do działania. – Rozumiem. Mam tu coś odpowiedniego - i z pobliskiego regału zdjęła niewielkich rozmiarów szklaną tabliczkę, pomalowaną w czerwone róże. – W sam raz na pani potrzeby, prawda?
Oj, nie - jęknęłam w duchu i nieco cieplej pomyślałam o tych piłkarzach i kolarzach. - Przyznam, że nie za bardzo. Bo wie pani, to nie ma być takie dostojne. Rocznica nie jakaś okrągła, dopiero siedemnasta… - Siedemnasta??? Nie wygląda pani na kobietę z takim małżeńskim stażem! Ale miła pani, pomyślałam. Tak się stara, może jednak rozważę te róże?
Wtedy wypatrzyłam skrzydła – tak umownie nazwijmy statuetkę, którą uznałam za odpowiednią. W porównaniu ze wszystkim, co zobaczyłam – szczyt subtelności, o kształcie dla mnie jednoznacznym – czyli skrzydlatym, ale też niedosłownym… - Wybieram te skrzydła – poinformowałam ekspedientkę. – Rozumiem, skrzydła – znów o sekundę przeciągnęła pojrzenie i zdjęła figurkę z regału. – A jaki napis na tabliczce? Hmm, wprawdzie w kieszonce torebki tkwiła karteczka z przygotowanym wcześniej tekstem, ale … nie pasował do skrzydeł. – Wie pani co, to ja przyjdę jutro, bo ten tekst, który przygotowałam, nie pasuje mi do skrzydeł. – Rozumiem, wszystko musi być spójne. – znów to spojrzenie.
Oczywiście nie zdradzę wam treści, która w ostateczności znalazła się na tabliczce. Dodam tylko, że kilka dobrych kilometrów musiałam przebiec, by wyrzucić z głowy „Mam tylko jedno skrzydło …. a ty masz skrzydło drugie… „ Piękne słowa i nawet by pasowały, ale to słowa Kory. A miały być moje. I są moje.
Czy niespodzianka się udała? O mały włos by się nie udała, bo z powodu natrętnego towarzystwa ciekawskiej rodziny nie miałam jak jej odebrać. A kiedy już stanęła na komodzie, pojawił się nasz młodszy synek i zapytał:
- Mamo, a czemu tata dostał od ciebie selera naciowego?
- ???? Bo tata jest moim selerem, a ja jestem jego nacią!
Komentarze
Prześlij komentarz