Bajaderka

 

Bajaderka powinna stać się cukierniczym symbolem naszych czasów. Idealnie oddaje ideę zero waste. Prosty sposób na ocalenie tego, co nie zdążyło trafić na talerz, już nie wygląda, nie pachnie i nie kusi, a wyrzucić szkoda. Resztki wypieków należy pokruszyć, dolać odrobinę aromatu, połączyć, utoczyć kule, a następnie oblać lśniącą czekoladową polewą. W ten sposób nie tylko je zachowujesz, lecz tworzysz z nich zupełnie nową deserową jakość.

    Nic nie zatrzyma świata w pędzie i choćbyśmy byli mistrzami w praktykowaniu uważności, i tak za kilka dni zapomnimy o świąteczno-noworocznym zamieszaniu. Bez względu na to, czy było ono przyjemnością, czy wręcz odwrotnie - koszmarem. Wprawdzie pandemiczne obostrzenia mocno zubażają nasz dostęp do wrażeń, ograniczają aktywność, a rozmowy stają się bardziej monotonne, ale nie łudźmy się - to nie uczyni  ani pamięci, ani smaku  bardziej łaskawymi. Za dzień, dwa obudzimy się w świecie lekko tylko muśniętym atmosferą świąt. Zapominanie jest nieuniknione. Ale czy trzeba się na to godzić?  Zawsze można przygotować bajaderkę.  

Babcia wzdycha nad  pierogami

Zdążył, a było o włos. Kierował przedostatnim samochodem, który mógł wjechać na prom. Sceny z telewizji, rozżalenie i samotność kierowców skazanych na postój gdzieś na angielskim wybrzeżu, bez toalety i w zimnie, zostały tylko scenami z telewizji. Oczekiwanie dzieci, żony i matki spełniło się, powrócił. Obyło się bez babcinych łez, a przynajmniej nie z tego powodu. Płakała za cały rok -  dlatego właśnie, że najmłodszy syn dojechał, że prawie cała rodzina szczęśliwie przechorowała, co miała przechorować i jest dla kogo szykować.  Przy wigilijnym stole zasiedli dziadek, cała trójka dzieci, do tego synowa i zięć oraz czworo wnucząt. Przyjemna gromadka, hałaśliwa, ale zdecydowanie za mało jedząca. Chętnie rozmroziłaby trzeci worek pierogów,  a tu nie widać apetytu na drugi. A przecież jest przygotowana. Lepiła te pierogi od początku listopada, najpierw w towarzystwie siostry, potem już sama.  Siostra - nie wiadomo,  młodsza czy średnia, z wiekiem  wszystkie trzy upodabniają się do siebie i są często mylone. Cel miały jeden - zapełnić pierogami wszystkie szuflady wszystkich zamrażarek w rodzinie. 

     Babcia niby wie, że tego, co naszykowała, nie da się przejeść, ale tradycja tradycją. Musi wystać  przed Wigilią kilka godzin w kuchni krojąc, smażąc i  gotując. Ten wysiłek, niby podobny do codziennego, ale jednak zwielokrotniony, nadaje jej świętowaniu wartość. Jej świątynia pachnie smażoną cebulą i karpiem. Zdejmując rybę z patelni i odsączając z tłuszczu oddziela czas zwykły od sakralnego. 

    Zresztą, co tu dużo gadać, córka nie lepsza. Do czego się przyznała? Po kilku tygodniach rozpłaszczania pośladków podczas zdalnych lekcji w pierwszy wolny dzień wstała bardzo wcześnie i do wieczora nie usiadła. Spędziła ten czas w kuchni. Kroiła, smażyła, gotowała i piekła, wiedziona jakimś szalonym instynktem nakarmienia, namagazynowania, znajdując w tych czynnościach przyjemność niemyślenia.

    Wracając do Wigilii, wszystko wyglądałoby jak ze świątecznego filmu, gdyby nie psinka, która nie wiedzieć czemu, zsikała się pod stołem. Nawet takiej staruszce prawie nigdy się to nie zdarzało.

 

Podcasty, których nie nagramy 

    Ten podcast, którego z przyjaciółka nie nagramy, dotyczyłby świątecznych filmów. I muzyki. Ale nic z  tego. Otóż nasza wielowątkowa okołoświąteczna rozmowa, przy grzanym winku i kawie bananowej, płynęłaby wartko, gdyby nie mielizny pamięci. Z tytułami filmów jeszcze jakoś poszło, ale w przypadku aktorów ( reżyserów nie odważyłyśmy się tykać) nie byłyśmy w stanie bez trudu przywołać ani jednego nazwiska. Ratowałyśmy sytuację galopującymi peryfrazami w stylu: to był, wiesz, ten aktor, który w trzeciej części filmu takiego i takiego grał tego i tamtego... Albo "wiesz, to ten gość z końska twarzą..." Albo: "to jest taki bardzo popularny wśród młodzieży raper o egipskich korzeniach". Zwykle okazywało się, że nasze skojarzenia są jak dwie planety, których orbity nigdy się nie zetkną. Bez wsparcia podsłuchującego rozmowę synka ( "Mamo, to ja polecę do Kajtka sprawdzić.") i męża przyjaciółki, który w odpowiednim momencie wszedł do pokoju, upadłybyśmy na duchu. Dzięki nim  udało się ustalić, że chodziło nam o Billego Boba Thorntona i Taco Hemingwaya. Stało się to jednak w zupełnie innym punkcie rozmowy. I uczyniło ją rozmową na zupełnie inny temat - o gubieniu kluczy, zapominaniu PIN-ów, szyfrów... do  zasobów własnej pamięci. Och, jak doskonale i boleśnie odczułam wówczas trafność powiedzonka "mieć coś na końcu języka". Co z tego "mieć", skoro brakuje sposobu, by wydobyć.

Zdechł pies

Każdy coś dopowiedział - a to, że ostatnio psinka kładła się w dziwnych miejscach, na najruchliwszych domowych szlakach i  nijak nie można jej było przesunąć. A to, że leżąc za plecami babci, bardzo się  ostatnimi czasy trzęsła. I jeszcze ten wigilijne sikanie pod stołem, niespotykane. 

Psinka odeszła w pierwszy dzień świąt. Codzienne zamieszanie pozbawione zostało istotnych składowych - babcinego utyskiwania na psie szczekanie, odgłosu psich pazurków szorujących  kuchenną podłogę. Zabrakło ważnego powodu do spacerów. Smycz wisząca w przedpokoju straciła jakikolwiek sens.  

Nasiąkanie

Różnie pachną święta. Na przykład kiszoną kapustą. Wspinając się na nasz strych, zdobywasz kolejne stopnie kapuścianego wtajemniczenia. Kapusta kiszona gotowana bez dodatków, jako baza do farszu. Kapusta z grzybami. Kapusta z grochem. Każda wersja zapachu osadza się w sztucznym wypełnieniu kurtki i  we włosach. Stajesz  się  kapuścianą chmurą, ciężką jak babcina pierzyna. Żadne wietrzenie tu nie pomoże, nasiąkasz po brzegi i wzdychasz, że brak finezji. Żołądki, szykujcie się na ciężkie boje!

Są oczywiście zapachy bardziej subtelne, dla mojego pokolenia wręcz archetypiczne. Pomarańcze i przyprawy korzenne. Zapach igliwia. To nuty łagodniejsze, skłaniające do refleksji, zatrzymania się albo wręcz wycofania w głąb czasu, kiedy  - tak się wydaje - świętować się umiało lepiej niż dziś. 

Tegoroczny czas przejścia pachniał też rzeką i mokrymi liśćmi. Spacer ratunkowy, specjalnie dla mamy - przyklejonej do ekranu, bliskiej szaleństwa i  i coraz bardziej szarej. I też jakiś rodzaj wtajemniczenia w sprawy dostępne tylko ojcom i synom. Z synkiem - przewodnikiem. W butach na góry, z termosem pełnym ciepłej herbaty, bez zbędnego gadulstwa. 

 Przydała się nielubiana czarna kurtka, cudem ocalała z dość dramatycznej w przebiegu akcji eliminowania skutków złych decyzji. Zdecydowanie za duża i  brzydka - sutanna, jak mówiły uczennice z poprzedniej szkoły. Najpierw nasiąkła zapachem rzeki, a potem przydała się jeszcze dwa razy. Nie zyskała na urodzie, ale na znaczeniu jak najbardziej, przyjmując  aromat  palonej szałwii, dymu i śląskich pieczonek, szykowanych na znak świętowania,  przyjacielstwa i gościnności.  Jeszcze długo po świętach w naszym przedpokoju czuć było wędzeniem. Resztki zapachu zostawiłam gdzieś nad jeziorem, podczas niespodziewanego, urodzinowego spaceru.    

***

 Czas przyznać się do kłopotu. Biedzę się  nad moją bajaderką kilka dni, a miała to być łatwizna. W  końcu  muszę bezradnie rozłożyć ręce nad ilością  składników, wrażeń. Nic z tego, deseru nie będzie. 

Uznaję przewagę intuicji, przypadku i kalendarza, zbliżającego  się do połowy  stycznia. Zamykam   temat, nie bez żalu. Na wypadek nagłych świątecznych przypomnień w nowym notatniku przed pierwszym tegorocznym wpisem zostawiłam jedną wolną stronę. Tylko tyle na wspominanie. Ale już czas otworzyć  się na inne sprawy.

 



 

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze