Dzisiaj będzie o komplementach. Sięgam po ten temat na specjalne życzenie jednej z moich czytelniczek (mam stałe czytelniczki – hurra!). Musiało ją naprawdę wziąć, skoro ta na pozór zdystansowana i spokojna dziewczyna pewnego wieczoru dosłownie zalała mnie potokiem wiadomości via Messenger. No ale, Moi Drodzy, tak kończy się oglądanie efektów - skądinąd imponujących - czyichś sesji fotograficznych, a właściwie czytanie znajdujących się pod nimi komentarzy. W intencji pozytywnych, ale tak nieudolnych, że doprawdy trudno je nazwać komplementami. I wyszło Szanownej Czytelniczce, że nie umiemy komplementów prawić, i że trzeba problem nazwać – a właściwie że ja mam to zrobić, skoro już prowadzę bloga i się na nim od czasu do czasu mądrzę. I jak tu nie podjąć rękawicy?
Oczywiście zdaję sobie sprawę z faktu, iż na temat znaleźć można wiele mądrego w książkach większych speców ode mnie, w sieci też roi się od porad. Ja jednak nie stawiam się tutaj w roli eksperta, tylko odbiorczyni i nadawczyni komplementów, a także – a może przede wszystkim – użytkowniczki słów, nieco bardziej od innych na te słowa wrażliwej. Jak spojrzymy na temat od strony intencji i języka, robi się bardzo ciekawie.
Sama należę do komplemenciar. Mówię ludziom dużo miłych rzeczy i cierpię, gdy muszę powiedzieć przykre (nauczyciele niekiedy naprawdę muszą). Jak już coś lub ktoś moją uwagę przyciągnie, bez wahania (i bywa też, że be rozsądku) komplementuję. Czasem zaczepiam obcych ludzi. Pamiętam pewną panią z treningów aikido (trenowałyśmy nie my, tylko nasze dzieci) i jej oszałamiającą spódnicę. Nie było wyjścia - musiałam ją skomplementować. Choć zazdrością było to podszyte, bo spódnica nie wyglądała na cenowo dla mnie osiągalną. Zachwyt był jednakże niekłamany, a właścicielka spódnicy od tego momentu witała się ze mną jakby trochę serdeczniej.
Spontaniczność w komplementowaniu jest mile widziana, a wręcz fundamentalna. Ale nachalność? Trochę ta moja komplemenciarska strategia (której, o ile ją posiadam, byłam nieświadoma) trąci naiwnie rozumianą misyjnością – potrzebą umilania innym życia na siłę.
Czyżbym naprawdę rozdawała komplementy na prawo i lewo? Nie, aż tak źle to nie jest. Komplementuję tych, którzy - mówiąc najogólniej – znajdują się w kręgu mojego zainteresowania. Tych, których lubię. Tych, z którymi w jakiś sposób się liczę. Od których coś zależy. To „coś” nie musi mieć wcale charakteru materialnego – mogę po prostu czuć, że dobre relacje z Iksem bądź Igrekiem są dla mnie ważne, potrzebne, korzystne, że z ich strony mogę liczyć na jakiś rodzaj wzajemności.
I jeszcze jedno – nie zawsze zauważę, pochwalę, choć miałabym co. Nie robię tego jednak, bo czuję, że moja otwartość będzie za dużo kosztować. Bywa, że w ostatnim momencie hamuję się, gryzę w język i zamiast wyrazić zachwyt, robię tzw. „rybkę”, żeby zamarkować zakałapućkanie. Bo jest mi z niechęcia do kogoś nieswojo – ciągle jeszcze. Bo nie mam w zwyczaju katalogować wszystkich przewin wobec mnie, łatwo odpuszczam urazę i ogólnie uważam, że ludzie są raczej dobrzy, a przykrość wyrządzili mi przez przypadek. Bywa też tak, że w ostatnim momencie przypomnę sobie, że ten ktoś nigdy by mi się podobnie nie odpłacił, a wręcz uważa, że komplementy należą mu się jak psu miska.
Wygląda to fatalnie, wiem. Jakby mówienie komplementów było rodzajem manipulacji. Mówienie i niemówienie. Ale właśnie tak myślę – komplementowanie bywa aktem manipulacji. Nie zawsze, ale dość często. Manipulacji, której poddajemy potencjalnego odbiorcę, a wcale nierzadko samego siebie. Czy nie jest czasem tak, że za pomocą komplementów coś sobie załatwiamy?
Tylko co? Katalog korzyści wydaje mi się niezwykle różnorodny i indywidualny. Oto zaledwie kilka przykładowych. Pozyskanie czyjejś przychylności. Sprawienie przyjemności. Zaznaczenie swojej obecności. Przypomnienie komuś, gdzie jest jego miejsce w hierarchii – zwłaszcza nie mówiąc, ignorując, choć wszyscy chwalą. I większej klasy podłość – czerpanie satysfakcji z zepsucia komuś radości z sukcesu bądź zmiany, jakiej dokonał. Zwłaszcza to ostatnie wygląda fatalnie, ale konia z rzędem temu, kto nie spotkał się z podobną postawą albo sam nie wypowiedział uwagi w stylu: „Wygrała konkurs, bo nie było innych kandydatów”.
Pisząc o intencjach towarzyszących mówieniu komplementów, trudno nie sięgnąć po przykłady z własnego życia. Znajoma z dzieciństwa, pani Małgorzata, niemal za każdym razem, gdy mnie widzi, mówi tak: „Wiesz, a ja nie wierzyłam, że ty kiedykolwiek będziesz szczupła”. W tej samej drużynie gra pewna koleżanka z liceum, która spotkawszy mnie po latach krzyknęła: ”O matko, jak ty wyglądasz! Schudłaś chyba ze sto kilo. ”
Staram się za wszelką cenę dostrzec pozytywne intencje, ukryte gdzieś bardzo głęboko na dnie tych hiperbol. Z pewnością miały mnie dowartościować, doceniono moją metamorfozę. Dla jasności dodam, że może nie byłam szczupłą nastolatką, no ale chudnąć jakoś specjalnie nie musiałam, a przynajmniej nie 100 kilo – różnica między mną z kiedyś i dziś to jakieś 5 kilogramów. Może nauczyłam się lepiej ubierać? Rozumiecie jednak, że usłyszawszy wspomniane "komplementy", jakoś nie mogłam wydusić z siebie słowa „dziękuję”. Uśmiechnęłam się tylko, markując zmieszanie. Bo co właściwie chciały/ chcą wyrazić te panie?
W podobny sposób doceniona została inicjatorka tego wpisu. Podzieliwszy się z bliską osobą sukcesem – wypracowanym w bojach z samą sobą spadkiem wagi, co było dla niej ważne, usłyszała komentarz: „Ja też kiedyś byłam taka gruba".
Wspomniane przykłady są oczywiście w jakimś sensie tendencyjnie - dotyczą kwestii fizycznych. Ale to właśnie na tej płaszczyźnie jak na talerzu widać jakiegoś rodzaju nieprzystawalność języka, jego chropowatość i … ubóstwo. Być może wszyscy jesteśmy zakompleksieni i na tych kompleksach tak zafiksowani, tak nieprzyzwyczajeni do pochwał, że z trudem przychodzi nam myśl o potrzebie doskonalenie języka pozytywów. Niedostatki w sztuce chwalenia dostrzegli nawet moi uczniowie – zdaniem tych młodych i bystrych ludzi Polacy umieją tylko krytykować.
Dla uczciwości powinnam jeszcze wspomnieć o umiejętności przyjmowania komplementów. Wspomnę tylko krótko, bo i tak nadużywam Waszej cierpliwości - z moich obserwacji wynika, że z tym też jest krucho. Bo każda pochwalona rzecz jest stara, całe wieki wisiała w szafie i została z niej wydobyta w akcie ubraniowej desperacji. Jakby coś złego było w rzeczach nowych, niedawno kupionych, modnych.
Zgodnie z zasadami kompozycji powinnam teraz sformułować jakąś puentę. Logika moich wywodów, o ile jest możliwa w przypadku osoby tak skłonnej do dygresji jak ja, podpowiadałaby odrzucenie komplementów jako z gruntu podejrzanych.
A ja powiem tak - komplementy są tylko słowami, które czasami padają z życzliwości, a czasami ot tak, bez głębszego pomyślunku. Nie warto się do nich przywiązywać. Jeśli nie myślisz o sobie dobrze, nawet lawina komplementów nie sprawi, że spojrzysz na siebie przychylniej. Jedyne komplementy, które cokolwiek dają i są w moim odczuciu pozbawione podstępnej intencji, to te adresowane do samego siebie. A że to najtrudniejsze? No cóż, ale też najuczciwsze i najbardziej produktywne. W końcu jesteśmy najważniejszymi osobami w naszym życiu, co szkodzi odrobina życzliwości do samego siebie? A potem się rozleje...
Iwonko - jesteś niesamowita;
OdpowiedzUsuń