Polonistki

Jakiś czas temu na fejsbukowym profilu Sylwii Chutnik rozgorzała dyskusja na temat nauczycielek języka polskiego. Chutnik – autorka między innymi „Kieszonkowego atlasu kobiet” ( Paszport Polityki 2008r.), a także posiadaczka tytułu doktora nauk humanistycznych, wspomniała swoją licealną polonistkę, która wróżyła jej przyszłość co najwyżej sprzedawczyni gaci na Stadionie. Innej polonistce tak bardzo przeszkadzał styl uczennicy (rzekomo przypominającego  królową romansów, Mniszkównę) że nie widziała przed nią w ogóle żadnej przyszłości. Kiedy  więc dziewczyna wydała pierwszą książkę, nie mogła  odmówić sobie przyjemności wysłania egzemplarza profesorce, z dedykacją: „Mimo pani starań”.

Ech, te polonistki z dawnych lat. Trudno o nich zapomnieć. Pozwalały sobie na wiele, z finezją – mniejszą lub większą albo zupełnie bez niej kształtowały charakter pisma młodych ludzi. Formowały, inspirowały, ale też, bywało – łamały kręgosłupy.

Fejsbukowe wyznanie Chutnik i komentarze, jakie wywołał, przywołały osobiste doświadczenia. Temat nauczycielstwa jest zresztą mocno obecny w moim życiu - z racji zawodu i myślę też, wieku. Śmiem twierdzić, że przynależę do jednego z ostatnich pokoleń, dla których nauczyciele i szkoła stanowili jedno z najistotniejszych źródeł wiedzy o świecie i rodzaj autorytetu. Bywa, że szukając jakiegoś zawodowego rozwiązania, odwołuję się do wspomnienia moich trzech polonistek. Niczego we mnie nie przetrąciły i nie złamały. Nie przypominały demonicznych belferek opisanych we wstępie - toksycznych i  przekonanych o swej omnipotencji. 

Jasna

Ta pierwsza, chyba najważniejsza - pani Jasna, polonistka z  podstawówki. To ona  zdiagnozowała u mnie bakcyla opowiadaczki – nieszkodliwą przypadłość czytających, których korci przejście na drugą stronę. Diagnozę wygłosiła spokojnym i rzeczowym tonem podczas lekcji, gdy czytaliśmy nasze pierwsze wypracowania. Pisało się dobrze, z lekkością i  swobodą, których nie potrafiłam wytłumaczyć. Jasna rozłożyła tę swobodę na czynniki pierwsze - oczytanie, bogate słownictwo, naturalne wyczucie kompozycji.

   Bakcyl opowiadaczki, który został wtedy rozpoznany,  dopada z różnym nasileniem, ale na całe życie. Objawia się różnie - może to być delikatna korekta widzenia, obejmującego już nie tylko sens opowieści, ale też jej sekretnej strukturę. Albo organiczna wręcz potrzeba wypełniania tej struktury własną treścią.     

Sama nie wiem, dlaczego, ale to pamiętam. Takie odkrycia konstytuują młodego człowieka. Ten pierwszy dorosły, który z  obiektywizmem podszytym wiarą i życzliwością dostrzeże rysującą się przed tobą możliwość.  I nie popycha na tej drodze, tylko dyskretnie towarzyszy.

Jasna była moim pierwszym sprzymierzeńcem. Mogłam sobie czytać za dużo i pisać – nie było w tym nic złego. Wiedziałam, że zawsze mnie obroni. Nawet, gdy popadałam w manierę nadużywania przymiotników w stopniu najwyższym. Nawet gdy ostro przekraczałam granicę dobrego smaku, emocjonując się nad wyraz  postacią Petroniusza. 

Jasnej zawdzięczam jeszcze jedną rzecz. Pamiętam ją stojącą przy tablicy i trudzącą się nad jakimiś zawiłości gramatycznymi. Było w tym sporo nauczycielskiej bezradności - nijak nie mogliśmy załapać, o co jej chodzi.  Gramatykę zrozumiałam i polubiłam nieco później. Podczas tej lekcji dostałam coś o wiele cenniejszego niż znajomość struktury zdania podrzędnie złożonego - poczucie, że jestem  dla kogoś ważna, że ktoś się dla mnie stara, szuka sposobu, bym zrozumiała. I nie boi się popełnić błędu. Nie ma potrzeby bycia nieomylną – przypominam sobie, gdy dopada mnie moja nauczycielska bezradność. 

Spotkałam ją po latach. Nie straciła na łagodności. Jej uważne spojrzenie było dokładnie takie, jakie pamiętałam z podstawówki. Pielęgnowała łagodność, czytając filozofów, co wyznała mi podczas krótkiej, wspólnej podróży pociągiem.

Legenda

Wyszykowana i pokrzepiona dobrym słowem Jasnej, rozpoczęłam naukę w liceum. Egzaminu wstępnego z polskiego pisać nie musiałam – i chyba dobrze, bo gdyby tę pracę sprawdzała pani Legenda, mogłabym nie przekroczyć progu szkoły.

 Z Legendą zetknęłam się bezpośrednio na lekcjach i było to jak zderzenie kruchej łupinki z górą lodową. Profesjonalna i perfekcyjna, nikt i nic nie mogło umknąć jej uwadze. Notatki z jej zajęć przekazywano młodszym rocznikom jako idealny materiał do powtórek maturalnych. Lekcje Legendy przypominały doskonale zaplanowany spektakl, w którym my – uczniowie – bez sprzeciwu odgrywaliśmy przydzielone role – mądrych, przeciętniaków albo uzdolnionych co najwyżej recytatorsko. Naiwnie sądziłam, że będę pierwszą, która sama zdecyduje o obsadzie. I że w dodatku sama sobie rolę napiszę.

 Bardzo chciałam jej zaimponować. Najpierw oczytaniem – nie wyszło. Choć książki wprost pochłaniałam, a nie czytałam byle czego. Prawdę powiedziawszy, było wręcz za poważnie, z młodzieńczym nadąsaniem, jakbym od razu chciała wskoczyć na wyższy poziom emocjonalny, nie zaliczając podstaw. Zależało mi, żeby doceniła, jak piszę – na próżno. Nie było cytatu, myśli, refleksji, które rozświetliłyby jej twarz choćby namiastką aprobaty. Oszczędnie szafowała pochwałami. Usztywniała mnie, a sztywność  ją drażniła. Była chłodną mistrzynią, której autorytet paraliżował.

Być może ze starcia niesforności i perfekcyjności wyszłoby coś budującego. Może bym trochę okrzepła, dojrzała? Niestety, nie  zdążyłam tego sprawdzić, bo Legenda nas zostawiła. Odeszła na emeryturę. 

Przezroczysta

Zastanawiałam się nad tym, jak ją nazwać. Przezroczystość nie kojarzyła mi się dobrze. Być przezroczystym to znaczy właściwie nie być, ale jeśli być - to nieistotnym. A jednak nie znajduję lepszego określenia na ten rzadko spotykany w świecie pełnym narcyzów gatunek ludzi - zyskujących na tym, że są w cieniu. 

Po roku spędzonym z Legendą, lekcje z Przezroczystą wydawały się mało wyraziste. Najpierw, po uczniowsku, zinterpretowaliśmy to jako przyzwolenie na lenistwo. Nic bardziej mylnego.  Nienachalność Przezroczystej,  jakby onieśmielonej koniecznością bycia w centrum uwagi, kompletny brak potrzeby narzucania własnego zdania zadziałały jak katalizator - stały się impulsem do intensywnego rozwoju. Polonistka ze skłonnością do bycia w odwrocie, niczego niewymuszająca i nienarzucająca (no może z wyjątkiem tyrad na temat szkodliwości palenia, ale trzeba zrozumieć - jej sala usytuowana była naprzeciwko toalety wprost obleganej przez palaczy) dawała nam coś niezwykle cennego - nie przeszkadzała.  

Ja

  Polonistki były dla mnie ważne z powodu miłości do książek, podsycanej przez liczne grono czytających znajomych i starszego brata, z którymi ścigaliśmy się na ilości przeczytanych pozycji. Ku radości nauczycielek (lub ich rozpaczy) stawały się pierwszymi odbiorczyniami moich dość górnolotnie wyrażanych zachwytów i rozczarowań.  Do konfrontacji stawały uzbrojone w pancerz teoretycznoliteracki i językoznawczy, ale to mnie nie zniechęcało -   z lubością je dręczyłam.  

Czy to im zawdzięczam, że sama zostałam polonistką? Każdej pewnie po trochu. Żadna do niczego nie namawiała. Gdyby pozwoliły sobie na szczerość, powiedziałyby pewnie, że to niewdzięczna robota, że człowiek marnuje młodość i urodę w bibliotece i przeżywa kolejne rozczarowania uczniowskimi pracami, prawie zawsze w pierwszej redakcji.

 Nie powiedziały tego - i dobrze, bo nigdy nie byłam dobrą słuchaczką porad. Mówiły za to co innego, dużo, ładnie, i mądrze. Potrafiły podsumować chwile zgrabnym aforyzmem, anegdotą. Wywindowały moje oczekiwania wobec rozmowy na poziomy podniebne. Umiejętność prowadzenia rozmowy, dbałość o język stały się dla mnie istotnymi wyznacznikami atrakcyjności, a sama rozmowa czymś więcej niż tylko przyjemnością - również sztuką  i wyzwaniem. 

Polonistką zostałam chyba po to, żeby nauczyć się rozmawiać :)


 





 

Komentarze