1.
Na przykład wczoraj - obudziłam się, wykonałam standardowy zestaw porannych czynności: zaparzyłam herbatę, przygotowałam śniadanie, zjadłam je z chłopcami, dokonałam wyboru garderoby, poprzedzając to grymaszeniem na zawartość szafy i swoją figurę, ubrałam się, zaparzyłam kawę, popijając ją leniwie, namalowałam sobie makijaż - i nic. Nie zapomniałam o posłaniu łóżka - czynności fundamentalnej, magicznej, bez której nie sposób oddzielić jasności od ciemności i pewnym krokiem wejść w kolejny roboczy dzień.
I nic, powtarzam, nic. Poczucie dobrostanu, jak było mocno teoretyczne, takie pozostało.
Od kiedy to mój spokój czy względna równowaga zależą od splotu czynności prozaicznych? Pewnie od zawsze, ale nigdy jeszcze tak desperacko.
Codzienna rutyna tworzy coś w rodzaju rusztowania, które - w związku z jego typowością blisko spokrewnioną z banałem - przysłania się wedle ochoty i woli różnymi okolicznościami. Okolicznościami, z których nadmiaru, w celu uniknięcia chaosu czy kakofonii, jeszcze do niedawna trzeba było wybierać.
Wybierać. Z nadmiaru.
Dziś rusztowanie straszy golizną.
Codzienna rutyna to zestaw czynności znajdujących się szczebel, a nawet dwa niżej od praktykowanych z pietyzmem rytuałów. Te drugie implikują jakiś rodzaj święta, magii, zatrzymania się i celebrowania chwili, którą odczuwa się jako wyjątkową.
Codzienna rutyna przypomina smar utrzymujący system w bezkolizyjnym działaniu.
W smarze nie ma nic poetyckiego.
A jednak, w nim początek i koniec.
2.
Szczególnego znaczenia codzienna rutyna nabrała jakiś rok temu, w początkach pierwszej fali. Za niczyją radą, wobec braku jakiejkolwiek wiedzy czy doświadczenia w sytuacjach kryzysowych ( tak, życie mnie oszczędzało i nawet teraz piszę z perspektywy osoby, której pandemia stosunkowo mało odebrała) uczepiłam się porządku codzienności. Wagi nabrało to, co dotąd funkcjonowało na drugim planie - zwyczajne, przewidywalne, pewne.
Uchwyciłam się codzienności jak dziecko mamimej spódnicy. Tak, czułam się jak dziecko, nad którego głową przetaczały się jakieś wielkie i tajne sprawy, a wyjaśnienia udzielane przez dorosłych niczego nie tłumaczyły, a wręcz potęgowały poczucie wykluczenia.
Porządek dnia, konieczność zadbania o prozaiczne potrzeby swoje i bliskich, stały się sensem i ratunkiem - do wczoraj.
3.
Ponad rok temu umieściłam na blogu pierwszy i jedyny stricte pandemiczny wpis. "Polaku, zostań wegetarianinem" to trochę prześmiewcza i tylko lekko podszyta grozą historyjka kolejkowa. Jak wszyscy, myślę, stojąc w tych kolejkach przeżywałam szereg sprzecznych emocji i po swojemu chciałam się z nimi skonfrontować. Samej sobie dodać otuchy.
Wszystko wtedy decydowało się i kotłowało w jakiejś niepojętej dynamice. Napędzał ją strach, radioaktywnymi czułkami penetrował nasze głowy i zasiewał w nich przeczucie, że zbliża się oto nieokreślonej maści Armagedon, nie wiadomo skąd, dlaczego i po co? Strach zwielokrotniał objętość swoją i wszystkich emocji pokrewnych. Rozkwitał na najlepszym z możliwych gruntów - braku wiedzy i jej rozpaczliwym pragnieniu. (To jest ten moment, w którym rodzą się teorie spiskowe, stanowiące zawsze ostatni spazm zdesperowanego rozumu.) Media też nie pozwalały odetchnąć - pamiętacie obrazki z Lombardii? Pamiętacie złowieszczo brzmiące komunikat o dramatycznych wyborach, przed którymi stawali tamtejsi lekarze?
Czuło się powagę chwili i swoistą mobilizację. Większość z nas gotowa była wiele znieść i z równie wielu spraw zrezygnować - w imię wspólnego dobra. Duch wspólnoty unosił się nad wspominanymi już sklepowymi kolejkami, wypełniał każde regulaminowe dwa metry odstępu. Sublimował w formie przesadnej wrażliwości - niech no tylko ktoś bardziej ekspresyjnie kichnął czy kaszlnął - zawsze znalazł się gorliwy komentator. Niegdyś uchodzący za upierdliwego i czepialskiego, dziś mąż/ żona opatrzności.
Co z tego okresu zostało? Ostatnia z pięciu zakupionych w ataku paniki torebek ciecierzycy (gratulowaliśmy sobie wtedy zaradności - wiadomo, z ciecierzycy można zrobić wszystko!). Cała reszta, zwłaszcza te emocjonalna, zniknęła, szybciej nawet niż cztery opakowania grochu włoskiego. Powinnam napisać, że dobrze jest już się nie bać. Ale chciałabym się bać.
4.
Dolegliwości izolacji łagodziliśmy śmiechem, czego dowodził między innymi niespotykany wręcz wysyp memów. Obśmiewały wszystko - od uroków edukacji zdalnej, przypominającej niekiedy seans spirytystyczny, poprzez absurd zamykania lasów, aż po nowe, niekoniecznie dobre nawyki żywieniowe.
W sferze zawodowej - każdej inaczej - też dostrzegalny był pewien twórczy ferment. Wielbiciele technologii poczuli, że w końcu nadszedł ich czas, a ci bardziej analogowi albo przeszli do podziemia, albo zaczęli na gwałt nadrabiać zaległości. W imię dobra wszystkich.
Kiedy to wszystko przestało działać? W którym miesiącu pandemii uczucie mobilizacji przeistoczyło się w rutynę, potem balast, a wreszcie w zniechęcenie?
Kiedy poczucie odpowiedzialności przerodziło się w coraz bardziej dojmujące poczucie bycia... nadużywanym?
Kiedy przestał działać smar, a podrdzewiałe i nadużyte rusztowanie zaczęło straszyć?
Komentarze
Prześlij komentarz