Wyprowadziłam na miasto czerwoną spódnicę. Makową ( tak ją nazywam), uszytą przez Magdalenę. To wyjście nie było spódnicy premierą, miałam ją na sobie już kilka razy, między innymi na koncercie Renaty Przemyk, ale wtedy dopiero oswajałam się. Spódnica musiała swoje odczekać, trzeba było się do niej przekonać, poprzyglądać się jej i sobie w niej. Dziś w końcu poczułam się ubrana, a nie przebrana. Przed wyjściem pomalowałam jeszcze usta - oczywiście na czerwono - wybrałam głęboką, ciepłą, burgundową czerwień.
Wyprowadziłam na spacer makową spódnicę w towarzystwie burgundowych ust, o których mój ukochany mówi, że są coraz pełniejsze. Naprawdę? Ale to też Twoja zasługa, pielęgnujesz je ze mną. Nie mogłabym, jak Urszula Kozioł, napisać "Wargi mnie bolą z niepocałowania". Jeśli coś w sobie naprawdę lubię, to właśnie usta, pełniejsze, to już wiem. A wokół tej pełni delikatna siateczka drobnych zmarszczek, jak na porcelanowej filiżance.
Wyjście do miasta poprzedził znany wszystkim kobietom spektakl. I choć jest znany, napiszę o nim, bo taka jest logika i intencja dzisiejszego tekstu - powtarzać się, cieszyć się pisaniem, nawet jeśli to pisanie oznacza dywagacje na temat zawartości szafy. A potem szybko, w emocjach, bez nadmiernego korygowania i krygowania się, puścić w świat - i niech się dobrze czyta. Potrzebowałam więc tego przedstawienia, wszystkich jego składowych: standardowego narzekania, że nie mam co na siebie włożyć; a w to, co mam, już się nie mieszczę; a zresztą na większość tych rzeczy jestem już za stara. Najbardziej lubię akord ostatni, tryumfalnie wybrzmiewający, choć nie zawsze tak było. Bo w końcu pada sakramentalne stwierdzenie, że mam to gdzieś i ubiorę to, na co naprawdę mam ochotę. Choćby to był żółty garnitur i takiż sam abażur na głowę zamiast kapelusza.
Zestaw na dziś - czerwień spódnicy i ust.
Zadziałało. Po kilku byle jakich tygodniach wszystko zaczęło się zgadzać. Nie tak od razu, nie natychmiast, ale przeczucie potwierdziło się. Nastąpił mały wewnętrzny przełom, mgły zakłócające widzenie rzeczy takimi, jakimi są, opadły. Odetchnęłam, odpuściłam sobie. Przestało być byle jak.
Czuć się byle jak - co to właściwie znaczy? Od jakiegoś czasu natrętnie eksploatuję metaforę mgły - najpierw w kontekście perturbacji pocovidowych. Teraz mgła jako pierwsza przychodzi mi do głowy, gdy mnie TO dopada. Widzenie, odczuwanie świata jakby był za mgłą to taki stan, kiedy wiesz, że dzieje się coś ważnego, dobrego, ciekawego, ale nie jesteś w stanie zaangażować się w to emocjonalnie na tyle, na ile chciałabyś. To poczucie nieadekwatności. Coś jest nie tak, choć jest dobrze. Obiektywnie nie możesz sytuacji niczego zarzucić, ale męczy nawet nie wnikanie, ale samo bycie w niej. Że jak się za bardzo nacieszysz, to przegapisz katastrofę. I będzie ci głupio, bo wszyscy inni już dawno się na nią przygotowali. To taki syndrom Filifionki, która z ulgą odetchnęła dopiero, gdy wichura zniszczyła jej dom. "Teraz nigdy już nie będę się bała - powiedziała sobie. - Teraz jestem zupełnie wolna. Teraz mam chęć na wszystko."
To Filifionka, nie Mała Mi, jest moją ulubioną bohaterkę serii o Muminkach. Jest taka urocza i prawdziwa w swym nieustannym drżeniu. Uśmiecham się do niej czule i rozumiem, dlaczego, gdy po fakcie siada na brzegu morza i zabiera się za płukanie szmacianych chodników, bezustannie się śmieje.
Na szczęście Filifionką tylko bywam. Na szczęście mam od Magdy makową spódnicę, która przygląda mi się natarczywie z szafy - tak natarczywie, że muszę w końcu wyprowadzić ją na miasto. Z burgundowymi ustami w komplecie. Nie ukryję się w tych kolorach, a wręcz odwrotnie - z należną intensywnością zauważę - najpierw siebie, potem to wszystko, co za mgłą było. Intensywne kolory, kształty, czystą energią.
Komentarze
Prześlij komentarz