O dziadach i dziadkach

    Kapelę ze Wsi Warszawa znacie? A Leszka Możdżera, wybitnego muzyka jazzowego, właściciela charakterystycznej pianistycznej frazy i bujnej grzywy opadającej na starannie dobrane oprawki okularów, a do tego często występującego boso? Jeśli nie znacie, po przeczytaniu tekstu, koniecznie posłuchajcie! ( linki pod spodem). 

W tym roku dwukrotnie już wystąpili razem. Po raz pierwszy w czerwcu, w warszawskiej Stodole.  Drugi wspólny koncert wydarzył się 15 sierpnia nad Jeziorem Strzeszyńskim. Specjalnie na 18 rocznicę naszego ślubu. Tuż po Fryderykach, z których jeden trafił do Kapeli właśnie - ich ostatnia płyta Uwodzenie została uznana za wydawnictwo roku w nurcie muzyki świata.
Koncert uświetnił trzeci, ostatni dzień Enter Enea Festivalu, którego dyrektorem artystycznym od kilku już lat jest właśnie Leszek Możdżer. 

 Ze specjalną celebracją naszej rocznicy ślubu to oczywiście żart, ale lepszych muzycznych okoliczności towarzyszących nie mogliśmy sobie wyobrazić. Zwłaszcza, że oboje Kapelę uwielbiamy, a Uwodzenie to płyta muzycznie znakomita, której artystyczną jakość koncert jedynie uwypuklił. To ponadczasowa opowieść o rzece - metaforze losu, istnienia. Wyśpiewana przez białe głosy należące do trzech kapelowych śpiewaczek i  instrumentalistek: princessy Sylwii Świątkowskiej, uczennicy Jankiela Magdaleny Sobczak i Ewy Wałeckiej - wirtuozki liry korbowej, przy akompaniamencie Pawła Mazurczaka, Piotra Glińskiego, Miłosza Gawryłkiewicza i Leszka Możdzera oczywiście. A także wspomnianego już Macieja Szajkowskiego. Z jego to ust padły wszystkie dotyczące muzykujących pań określenia. Szajkowski to  naczelny ideolog Kapeli i wielu innych, bardziej efemerycznych bytów z nurtu muzyki źródeł. Świetny mówca i filozof,  za pomocą bębna obręczowego i innych pomniejszych perkusjonaliów nadający Kapeli charakterystyczny rytm. 
Szajkowski i Możdżer  pomiędzy kolejnymi utworami prowadzili bardzo ciekawą dyskusję. O istocie  polskiej muzyki ludowej, tzw. graniu na trzy i jego związku z rytmem pracy na polu. O chopinowskim rubato, którego uczą się u nas, "u źródeł", Chińczycy. O wsłuchiwaniu się w siebie. I wreszcie o pokrewieństwie muzyki etnicznej i jazzu.

Gdyby nie koncert Kapeli ze Wsi Warszawa i opowieści Macieja Szajkowskiego, nie dokończyłabym tego tekstu, porzuciłabym temat jak wiele innych wcześniej, pozostałby luźną i niezobowiązującą myślą. Ale prezentując Ewę Wałecką, zasiadającą właśnie do liry korbowej, Szajkowski wspomniał o dziadach wędrownych. Lira to ich instrument, atrybut. A Wałecka to muzykująca baba wędrowna, kontynuatorka ich sztuki. Czy może, lepiej powiedzieć, misji?
O dziadach i dziadkach rozmyślam od czerwca.
 
1.  
Dziadów wędrownych już nie ma, to figura przeszłości. 
Zwano ich dziadami proszalnymi, żebrakami, jałmużnikami, dziadami odpustowymi lub rajzerami. Ich obecność i działalność nie najgorzej udokumentowano. W archiwach niektórych gmin znajdują się spisy reprezentantek  i reprezentantów tej profesji, krótki opis ich ciężkiego, przebiegającego w bliskości kościoła, rynku czy cmentarza żywota. Nie przeminęli bez śladu. Dziadowski status (niezdatni do pracy, ale jednak  na swój sposób zarobkujący, niepotrzebni, ale w pewnych sytuacjach konieczni, wyśmiewani i szanowani zarazem) wydawał się koniecznością, dopełniał jakoś funkcjonowanie lokalnej społeczności, gwarantował bezpieczeństwo. Oddziaływał na wyobraźnię, fascynował. Śladu tej fascynacji doświadczamy, czytając na przykład Mickiewicza. Jego "Dziady" stanowią nie tylko opis pewnej uroczystości, lecz istotny krok w kierunku mityzacji dziadostwa. 
Obarczono je silnym nacechowaniem emocjonalnym - postawiono dziadów na granicy światów, uczyniono strażnikami niewytłumaczalnego. Przypisano kosztowną emocjonalnie i odpowiedzialną rolę pośredników między tym, co realne a tym, co pozarozumowe, przeczuwane zaledwie, co uznano za  OBECNE i KONIECZNE.
Wędrujący od wsi do wsi żebracy, starcy, wykolejeńcy, kaleki niezdolne już do pracy fizycznej, pełnili jeszcze jedną istotną rolę -  stanowili niekiedy jedyne źródło informacji. Wieści zza miedzy i zbratanie z zaświatami, budzące podziw, a zarazem grozę oswojenie ze śmiercią - oto ich towar i źródło byle jakiego zarobku. Tyle mieli, ile przekazali, wyżebrali, co wyśpiewali na pogrzebach. Grosz przynosiła im też umiejętność snucia opowieści. Kto wie, ilu fundamentalnych, wielowiekowych fabuł nie powstałoby, gdyby nie misterna robota niezliczonych tkaczek i tkaczy, którzy przez nikogo nie proszeni, trzymając się wątku jako istoty życia, przenosili go ponad pokolenia.

Dziś dziadów wędrownych już nie ma, nie spełnialiby oczekiwań naszych wyliczonych i żądających jednoznaczności czasów. Nie słuchano by ich tak, jak by na to zasługiwali. Choć przecież nadal potrzebujemy opowieści, a i z naszą duchowością rzecz się ma o wiele ciekawiej, niż się niektórym wydaje.

Zastąpili ich uliczni muzykanci,  przejmując jednak zaledwie ułamkową część dziadowskiej misji.  Zgrywają do imentu stare przeboje, ale rzadko oferując coś - poza wykonaniem -  własnego.  

Pojawili się za to dziadkowie proszący. Opowiem o nich coś niecoś. Czy niosą jakąś opowieść? Jak ich obecność rezonuje w lokalnej społeczności ? 

2. 
Dziadek proszący to wytwór współczesności, dziecko miasta - kilkudziesięcioletnie, pozbawione klasycznie rozumianego zajęcia - od zawsze albo od momentu przejścia na emeryturę. To postać dość powszechna, z pewnych powodów - np. natury estetycznej -  traktowana jako nieco kłopotliwe tło. Należałoby dziadka umiejscowić głównie w przestrzeni miejskiej, rzadziej wiejskiej, ale zawsze w pobliżu sklepu. Sklep wraz z jego wysokoprocentową zawartością stanowi centrum świata naszego bohatera. Jeśli sklepu nie ma lub, nie daj Boże ulega likwidacji, dziadek przenosi się, zawłaszcza kolejny skrawek przestrzeni.
Wszyscy dziadkowie proszący mają właściwy dla tej nieformalnej grupy modus operandi, a nawet swoisty kodeks etyczny. 
Zawsze i wszędzie są u siebie.  
Z pewnością niejednego dziadka proszącego spotkaliście, a nawet podratowaliście groszem -  to nie grzech, czasem konieczny akt samoobrony.  Być może jego zasiedziała obecność towarzyszyła waszym wizytom w sklepach czy spacerom z psem w pobliskim parku. Uznaliście go w końcu za  swojego człowieka, kogoś "stąd". Nic bardziej mylnego - bo jeśli już ktoś kogoś, to on was. To dziadek proszący jest panem na włościach, który łaskawie i sprawiedliwie - stosownie do hojności petenta -  przydziela obywatelstwo "na dzielni". 

By go spotkać, wystarczy, jak wspomniałam, wybrać się do osiedlowego spożywczaka. To miejsce szczególne - niemal każda w nim wizyta przynosi zaskakujące odkrycia na temat fenomenu ludzkiej natury, której wielkość  niestrudzenie walczy o lepsze z dążeniem do autodestrukcji.
Ekspedientki zatrudnione w tego typu sklepach - wszystkie jak jeden mąż - posiadają, nie wiedzieć na jakim kursie zdobyty, czarny pas w dyscyplinie "pacyfikacja klienta w stanie niewskazującym na skuteczność komunikacji werbalnej". Pacyfikują na potęgę, czasem naprawdę lepiej zrezygnować z bułeczek na śniadanie, niż przez przypadek znaleźć się w samym centrum tego dość wybuchowego i nieprzyjemnego procesu.

Spożywczak na terytorium obserwacyjne nadaje się doskonale, bo posiada liczne atuty: jest w pobliżu, jest czynny siedem dni w tygodniu. A co najważniejsze - oferuje szeroki asortyment tego, co być powinno, by  dziadkowie się przywiązali. Można z tym zasiąść na znajdującym się nieopodal murku - zgrabnym, wygodnym i długim - i gościć się  cały dzień, jak w najlepszej gospodzie. Byle było za co, a że jest za co, to wiadomo - pierwsi "darczyńcy" pojawiają się tu już w okolicach piątej czterdzieści - po pieczywo na śniadanie, a  ich nieustająca fala płynie aż do dwudziestej drugiej.
  
Dziadkowie spod sklepu  o grosz zagadują głównie klientów nieznajomych, zabłąkanych w tej okolicy. Sąsiadów, czyli mieszkańców dwóch, trzech pobliskich kamienic, raczej nie zaczepiają, a jeśli, to tylko w sytuacjach krytycznych, czyli na tzw. bezrybiu (gdy sklepowa nie chce przyjąć w zastaw pierścionka podprowadzonego żonie). Sąsiadom przysługuje specjalny immunitet, ale tylko na kasę. Na bezkarne gapienie się i zaczepki słowne - nie. Trzeba jednak przyznać - jeśli zagadywanie jest zrozumiałe, to kulturalne: "Pani kochana", a do ekspedientki obowiązkowo  "szefowo". 
Gapić się wolnemu człowiekowi  nikt nie  może zabronić. I gapią się dziadkowie bezczelnie i bez skrępowania - jak wchodzisz do sklepu, zerkają przez ramię, po co sięgasz i ile płacisz, wodzą za tobą wzrokiem, gdy wychodzisz. Bywa nawet, że przepuszczą w kolejce, ale tylko po to, by obgapić  od tyłu. Gąb przy tym raczej nie zamykają, zdarza się też, że plują siarczyście. I nie mrugają, potrafią nie mrugać bardzo długo, jakby się zawiesili. 

 Jeszcze słowo o wyglądzie. Dziadkowie proszący, gdziekolwiek ich nie spotkasz, podobni są jeden do drugiego. Noszą się w stylu tyleż przypadkowym, co konsekwentnym -  wszystkie te wypłowiałe koszulki z logo jakichś bliżej nieznanych zespołów rockowych, a na wierzchu koszula w nieokreślonego koloru kratę - co było na wyprzedaży w secondhandzie.  Jakieś spodnie, zwykle dżinsy dobrze pamiętające poprzedniego właściciela, najprawdopodobniej wyższego. Świadczą o tym charakterystyczne zdeformowana nogawka, wybrzuszona zdecydowanie niżej niż potencjalne dziadkowe kolano, i żonina fastryga - ślad heroicznych prób zaoszczędzenia paru groszy przez dziadkową towarzyszkę życia, której zwyczajnie szkoda wydawać pieniądze na nowe portki dla takiego darmozjada! Do tego plastikowe klapki bądź sandały założone na  oskarpetkowane stopy, a na czubku łysiejącej głowy lekko już zdezolowana czapeczka. 

3.
Wakacje to dla naszych bohaterów czas złotonośny, zwłaszcza w miejscowościach turystycznych.  Rezydują przy głównych ulicach, zajmują najlepsze miejscówki przy promenadach albo pilnują wejść do miejskich toalet. Działają w sposób następujący: tarasują drzwi do toalety i zdesperowanemu,  przestępującemu z nogi na nogę,  zaklinającemu pęcherz turyście oferują sposób, za pomocą którego można dostać się do środka bez konieczności uiszczenia opłaty w automacie.  Nieważne, że potencjalny klient jest na jej uiszczenie przygotowany, a wręcz uważa to za oczywistość. Trzy stuknięcia, puknięcia w odpowiednich miejscach i twoje oczy nie będą już miały tego niepokojącego, żółtego odcienia... Chce ci się siku, zapłacić też chcesz, ale niekoniecznie temu... dziadkowi. On tymczasem trwa na stanowisku między otwartą toaletą i turystą - żywa, niezbyt ładnie pachnąca i żądająca wynagrodzenia za szkolenie "przeszkoda". Której w dodatku na pobliskiej ławce kibicuje kilku podobnych, spragnionych i miłujących sprawiedliwość dziadków proszących.
Co zrobisz?

4.
Rozważania o dziadach i dziadach zakończę wspomnieniem z Ukty.  Przytrafił się nam się jeden taki,  w samym sercu Mazur.  O pieniądze  jednak  nie poprosił.
Dlaczego nie? Miał z nami po prostu inny temat - stwierdził Marcin. Nie zawsze chodzi o interes, czasami  tylko o pogawędkę. Ta była wprawdzie nieco wymuszona przez okoliczności, bo chodnik wąski i tylko z jednej strony bardzo ruchliwej drodze, nie sposób więc nie iść choć przez chwilę obok siebie,  zwłaszcza zmierzając w tym samym kierunku. A jak iść tak ramię w ramię niemalże i nie zagadać? 
Poddaję się -  zaczyna pogawędkę nasz mimowolny towarzysz spaceru. Kompletnie od czapy.  I co, i jak odpowiedzieć?  Ale my nie bierzemy jeńców - wpadam w końcu na  drętwy koncept, ale jakoś trzeba przerwać tę głupkowatą ciszę.  Koncept okazuje się zbędny, bo adresat nie wydaje się być w odpowiedniej dyspozycji do rozgrywek językowych. Nie klei się więc ta rozmowa, ale to przeszkadza mu zdecydowanie mniej niż nam, jeśli w ogóle.  A że idziemy z naszym ośmiolatkiem,  więc po chwili słyszymy jeszcze, że ma  wnuczka w podobnym wieku. Wspaniały chłopak. 
I po raz kolejny się poddaje. 
Zwalniamy nieco. Przed wyjazdem z Ukty chcemy zrobić zdjęcia dwóch interesujących budynków: restauracji, w której dosłownie przed chwilą zjedliśmy przepyszny obiad i sąsiadującej z nią ruderki. Jej ogromne okna, częściowo przysłonięte drewnianymi żaluzjami, i bujna roślinność zdziczałego ogrodu, z której wyłania się zmarnowana altanka, prowokują do snucia wyobrażeń na temat życia, jakim niewątpliwie tętniło niegdyś to miejsce. I jego godnej pożałowania teraźniejszości.
 
Tymczasem nasz mimowolny towarzysz spaceru podąża dalej jakby nigdy nic. Nie wygląda na zagubionego, nie jest z tych, co się byle czym przejmują. Powłócząc nogami podąża przed siebie, bo ma  powód i cel. I nie ustanie, dopóki tego celu nie zrealizuje. 
I wtedy, szczęśliwie dla dziadka,  z naprzeciwka wyłania się grupa młodych ludzi, na sto procent  są to turyści. Młodzi, ładni, roześmiani, robią wokół siebie dużo zamieszania. Wyglądają na takich, którzy maja forsę. Najpewniej warszawiacy, bo to oni od czerwca do końca sierpnia okupują wręcz Warmię i Mazury. Właśnie zbliżają się do pasów łączących dwie części chodnika, a tam już czyha wiadomo kto. 
- Pani kochana, niech mi pani da parę groszy. Do lekarstw mi brakuje - zwraca się dziadek do brunetki pobrzękującej bransoletami  i uśmiecha się do niej zawadiacko. Złapie haczyk czy nie? Dziewczyna przygląda się dziadkowi przez chwilę, niezbyt długo, ale wystarczająco, by rozpoznać jego niecne intencje.  Kłamstwo grubymi nićmi szyte rozpoznaje w mig, ale o dziwo, sięga do torebki.
 - Do lekarstw? Przecież wiadomo, że do piwka! Prawdę trzeba mówić - i wręcza dziadkowi pięć złotych. 
Ale dziewczyna nie ma racji. To pięć złotych naprawdę posiada leczniczą moc. Znika gdzieś dziadkowe  kuśtykanie. I  ona sam też znika - frunąc niemalże pokonuje pasy dzielące go od zielonej krynicy, krainy szczęśliwości i spełnienia - sklepu na Ż.
 I jak tu nie kochać turystów. I jak tu nie kochać Ż.


https://www.youtube.com/watch?v=Fnl9bu3E6us

https://www.youtube.com/watch?v=8bNaFM54fu4



  


  

Komentarze