wykluczenia, drobiazgi



 Wykluczenie - to nie brzmi sexy. Taki tytuł z pewnością nie zapowiada atrakcyjnych i lekkich treści, które powinny może znaleźć się na blogu w okresie okołoświątecznym. Ale cóż począć, rzeczywistość brutalnie daje się we znaki i domaga komentarza, a ja nie mam siły i ochoty protestować. Zresztą, nic lepszego do opisania nie przychodzi mi chwilowo do głowy, a dość już mam smęcenia o  wigilijnych pierogach, o których, co zauważyłam niedawno, przeglądając wpisy na kurce, piszę co roku!!! Tak więc lojalnie ostrzegam - biorę dziś na warsztat słowo niekojarzące się z lekką i niezobowiązującą konwersacją. Będzie o  różnych wymiarach wykluczenia. Nie o tych dramatycznie wpływających na ludzką egzystencję,  raczej o drobnych zgrzytach, podrażnieniach zaledwie, dotkliwych jednorazowo i błyskawicznie zapominanych. Chociaż... nie mnie przesądzać.

Można się mimochodem wykluczyć ze świętowania. O mały włos i moim stałoby się to udziałem; kupka prac i lektur do odświeżenia jak urosła na początku grudnia, tak za nic nie chciała zniknąć, mimo dramatycznych prób ogarnięcia sytuacji. Niektórym zawodniczkom trudno jednak przyznać się do znużenia i kryzysu uwagi, na które jedynym lekarstwem jest... przeczekać. To jedno, a drugie to zdalna nauka. Zależy, kogo zapytasz -  wielu potraktowało ją jako prezent od ministerstw, chwila zasłużonej ulgi po maratonie zastępstw i wariactwie edukacji hybrydowej, możliwość wyluzowania.  Dla innych jednak (wspomnianych nieco wcześniej, rodzaju żeńskiego belferskiego) nauka zdalna to po prostu źródło kolejnych frustracji i niespełnionych ( tak, ja głupia) oczekiwań. 

Z przyjemnością więc po ostatniej lekcji w środę zatrzasnęłam  laptopa. Co w ten sposób oznajmiałam światu? Z pewnością nie to, że w czasie świąt z niego nie skorzystam, miałam przecież blogowe plany. Chodziło raczej o gest - jeden z wielu  symbolicznych, których niezbędność wprost mnie ostatnio uderza. Zatrzaśnięcie laptopa (a określenie to weźmy w cudzysłów, bo staram się mój komputerek traktować z szacunkiem i delikatnością) to udzielenie samej sobie zgody na przejście do strefy aktywności prywatnych.  

Intuicja podpowiadała jeszcze jedno - trzeba wyjść z domu, na chwilę choć opuścić przestrzeń kojarzącą się z pracą, niech na powrót stanie się domem. Spotkać z kimś dobrym i mądrym, pogadać, pospacerować. Postanowiłam wraz z młodszym synem jechać do miasteczka T. Żeby jednak ten plan zrealizować, potrzebowaliśmy odpowiedniego środka transportu. I tu pojawia się pierwsze i poważniejsze wykluczenie, o którym dziś napiszę - wykluczenie komunikacyjne. 

Muszę się do czegoś przyznać - nie mam prawa jazdy i  - co oficjalnie po wielu latach ściemniania oświadczam - nie zamierzam tego zmieniać, mając przede wszystkim na względzie dobro ludzkości. Na publiczne środki transportu jestem więc po prostu skazana. Wprawdzie już nie w takim stopniu jak jeszcze trzy lata temu, gdy pięć razy w tygodniu dojeżdżałam do pracy w B. Każdy kolejny początek roku szkolnego witałam z niepokojem, czy będzie  czym. Z napięciem obserwowałam zmiany  na rynku przewoźników - znikanie jednych, pojawianie się kolejnych, kuszących zrazu bogatą, z każdym jednak miesiącem kurczącą się na tej akurat trasie listę połączeń. Gdyby nie życzliwość pewnej Ewy, którą, jeśli to czyta, bardzo serdecznie pozdrawiam, byłoby ze mną krucho.

 Zapytacie, dlaczego nawet wtedy nie pomyślałam o prawku? Oczywiście, że pomyślałam, myślałam wielokrotnie, ale strach i moje głębokie przekonanie o braku pewnych kompetencji (bo ja się boję nawet rowerem) zwyciężyły. W końcu znalazłam inne rozwiązanie, dogodniejsze pod każdym względem - zmieniłam pracę.   Teraz, żeby się ze wszystkim wyrobić, wystarczy mi wstać o  6.30, a nie tak jak przez lata o 5.00. Towarzyszę moich chłopcom w śniadaniach.  Mogę sobie pozwolić na tzw. trudne poranki - jestem wtedy w stanie przebrać się nawet trzy razy i nie spóźniam się. Do szkoły idę spacerem pół godziny. Ogromna zmiana jakości życia. 

Wracając jednak do tematu transportu, skupiłam się do tej pory na komunikacji autobusowej, a to ze względu na fakt, że do wioski, w której usytuowane było moje poprzednie miejsce pracy, najdogodniej  było dojechać autobusem. A pociągi? Jeździły i nadal jeżdżą, raz połączeń jest więcej, raz mniej. Niestety, stacja znajduje się jakieś cztery kilometry od centrum wioski, a to dodatkowa komplikacja. 

Dziś, jak wspomniałam,  problemy transportowe dotykają mnie sporadycznie, na przykład gdy wpadnę na pomysł spontanicznych odwiedzin w miasteczku T., tak jak w minioną środę. Wycieczka do miejscowości oddalonej zaledwie dwadzieścia kilometrów może zawisnąć na włosku właśnie z powodu komplikacji dojazdowych. Kilka miesięcy temu lokalny pekaes wycofał się z większości połączeń do miasteczka T. A z tych kilku, które w rozkładzie pozostały, i tak większość  zawieszono z powodu zdalnej szkoły. 

Na szczęście udało nam się wstrzelić w autobusowy rozkład jazdy i wyjazd wypalił. Choć znów, nie do końca albo inaczej - w innych dekoracjach. Bo w taki ziąb trzeba gdzieś się schronić, by pogadać. A  jak nie ma gdzie?

W miasteczku T. kawiarnie naliczyłam dwie. Może się mylę, czegoś nie zauważyłam? Bo w internecie są namiary na większą ilość lokali, nawet na nieistniejącą od lat, kultową kawiarnię Pod Platanem. Cała pokaźna lista miejsc-duchów, które jednakże zbłąkanego wędrowca nie ogrzeją. Są owszem liczne pizzerie i kebabownie, ale to nie kawiarnie. Można w nich wprawdzie  napić się kawy i zjeść deser, ale w warunkach niesprzyjających poważnym rozmowom. Piszę o tym z takim niby oburzeniem, a przecież wiem, jak jest. W miasteczkach prowincjonalnych  kawę  pije się w domu, życie towarzyskie również toczy się w domu. Wizyta w kawiarni to wciąż i dla wielu zbytek - nie tylko finansowy, ale też czasowy. 

 A już w szczególności dwa dni przed świętami. Kto normalny i moralny odwiedza lokale w czasie, gdy obowiązuje niepisany wprawdzie, ale nakaz sprzątania, kupowania, smażenia i pieczenia? Znajdzie się może kilkoro kontestatorek/ kontestatorów nie świąt samych w sobie, lecz powszechnej nadprodukcji i przepracowania, ale dla nich niestety nie opłaca się.  Dlatego też właścicielki jednej z kawiarń - tej bardziej klimatycznej i lubianej - zdecydowały się na odpoczynek. A my, to znaczy ja, dobra i mądra osoba, z którą się umówiłam oraz garść zbłąkanych nastolatek (które albo ewakuowały się w domu, zanim zostaną zagonione do lepienia pierogów bądź kręcenia maku, albo świętowały wolne od szkoły)  musiałyśmy zadowolić się kawiarenką numer dwa, drugą pod każdym względem - i klimatu, i kawy. Ale czynną. A na bezrybiu i rak ryba. 

I choć mogłabym popijać tę kawę i rozmawiać z bliską mi osobą w nieskończoność, to przecież nie zapomniałam, że muszę jakoś wrócić do domu. Szczęśliwie niewykluczona informacyjnie (czego ofiarą, jak się wkrótce okaże, stali się tego dnia inni)  po raz kolejny (pogłębiające się problemy z zapamiętaniem godzin, dat rzędu cyfr) sprawdziłam internetowy rozkład jazdy. I bardzo dobrze uczyniłam, bo dowiedziałam się, że pociąg, którym miałam zamiar wracać, będzie miał co najmniej 50 minut opóźnienia. Skoro tak,  jeszcze chwilę porozmawiam, a pojadę późniejszym.

To była rozsądna decyzja. Gdy dotarłam na dworzec, choć po prawdzie należałoby powiedzieć na peron, bo dworzec to jakieś kasy, otwarta poczekalnia i działające megafony, a tu nic z tych rzeczy,  zobaczyłam pokaźną grupę zmarzniętych już solidnie i wściekłych potencjalnych pasażerów, którzy nie wiedzieli o opóźnieniu albo dowiedzieli się o nim... z opóźnieniem. Była tam między innymi mama z dwójką małych dzieci, jedno w w wózku, na szczęście śpiące, drugie zziębnięte już widać mocno i  przestępujące nerwowo z nogi na nogę.  Młoda dziewczyna,  zdecydowanie za lekko jak na warunki pogodowe ubrana,  która po angielsku (z pięknym akcentem) ściemniała zagranicznemu szefowi, że nie wykonała wszystkich zadań z powodu nagłych opadów śniegu i wynikających z tego zakłóceń zasięgu.  Następnie wszystko drżącym z zimna, ale tryumfującym głosem odwołała w rozmowie prywatnej, po polsku. Mogliby tu chociaż jakiś kociołek z rozżarzonymi węglami postawić - komentowała, rozcierając czerwone i zziębnięte  dłonie, albo chociaż przysłać jakiś autobus zastępczy. (Nie łudź się, moja droga, taki porządek to nie tutaj. Sama pamiętam nieodległy w czasie remont torów. Wisiała wtedy wprawdzie na drzwiach zamkniętego dworca informacja o remontach, opóźnieniach, komunikacji zastępczej, ale że trzeba będzie na nią czekać w nieskończoność, tego już nie napisano.) Czerwononosy starszy pan, wyglądający na  łagodnego i pogodzonego z losem ( do pierwszej z wielu kurew, jakie zaserwował komuś przez telefon) zastanawiał się, co będzie, jeśli i kolejny pociąg nie przyjedzie. Co jakiś czas ze zdezolowanego megafonu wydobywał się jakiś głos informujący o rozwoju sytuacji, ale żeby go zrozumieć, usłyszeć cokolwiek, należałoby wleźć na słup i włożyć głowę do tuby. 

Na szczęście pociąg, którym miałam wydostać się z miasteczka T., przyjechał o czasie. Cieplutki, czysty i przytulny szynobus. Z radości, że się nie spóźnił i że nie zamienię się w sopel lodu, kupując bilet  zrezygnowałam z mojej nauczycielskiej ulgi. A niech mają koleje tę złotówkę dla motywacji. W ogóle powinno być więcej takiej obywatelskiej postawy. Gdyby każdy po złotówce... grosz do grosza, może wtedy transport  śmigałby jak w Japonii,  kawa by się znalazła albo chociaż  kociołek z żarem na peronie. Dla wykluczonych... Oby jak najrzadziej. Czego Nam Wszystkim na ten Nowy Rok życzę.




Komentarze