w bliskości rzeki, bardziej stąd niż skądinąd

 Kiedy miejsce staje się Twoje? Co to znaczy być u siebie, być lokalnym? 

Pytania zadają się same, wynikają. Przy okazji, a nawet przy kilku okazjach. 

Pierwsza z nich: wydany przez Czarne w serii Sulina reportaż "Wieczny początek. Warmia i Mazury" Beaty Szady. Czytam, ale najpierw książkę pochłania pochodzący z Warmii, a konkretnie z Biskupca, mąż. Sercem Warmiak, choć już dwadzieścia lat temu przeflancowany do Wielkopolski. "Wieczny początek" to opowieść zbudowana z doświadczeń ludzi, których dziś już tam nie ma -  dawnych Mazurów i Warmiaków. Można ich nieobecność spuentować filozoficznie i nostalgicznie - przeminęli, porwani wiatrem historii. Albo bardziej zaakcentować żal, brutalność tego procesu - wysiedlono ich, wydziedziczono,  wygnano.

Beata Szady przedstawia perspektywę zmuszonych do odejścia, ale również tych, którzy nastali. Takich jak babcie i dziadkowie mojego męża. Przybyszy, przesiedleńców, którzy weszli do cudzych domostw, gospodarstw, w ukształtowaną przez kogoś innego przestrzeń. Tym samym prawem  złożonej i  obojętnej na krzywdę jednostki historii. Dziś, po tylu latach, ich przodkowie mogliby definiować się jak Nowi Mazurzy i Nowi Warmiacy, ale z jakichś powodów tego nie robią. Kategorie zbędne, historycznie obciążone czy nadal nieprzepracowany temat?



Czytam tę historię inaczej niż mój mąż, z mniejszym zaangażowaniem, choć nasze biografie są symetryczne. On z flanki wschodniej, ja z zachodniej.  Moja rodzina, zarówno ta od strony mamy, jak i taty, przybyła skądinąd i osiedliła się na Ziemiach Odzyskanych. Piękne lustro, które miałam odziedziczyć po babci Lubie, co się ostatecznie nie wydarzyło z powodu mojej własnej niefrasobliwości, wisiało przecież w jej mieszkaniu na długo, zanim się do niego wprowadziła. Jakby pozbierać wszystkich członków rodziny i usadzić przy jednym stole, może udałoby się  poskładać, odtworzyć babciną historię i wędrówkę. Brakuje odważnego, który by się tego podjął. Brakuje determinacji  i przekonania, że ta rodzinna genealogia jest jednak ważna. 

 Jakoś w nas jednak ten "Wieczny początek" rezonuje, bo ni stąd, ni zowąd staje się jednym z wątków niezobowiązującej pogawędki z  właścicielką niewielkiej, ale serwującej najlepszą w Poznaniu kawę, kawiarenki przy Gołębiej. To okazja druga. Od Covidu do Gowina, od Gowina do piłki nożnej, od piłki do kwestii tożsamości i bycia lokalnym. A wszystko to w kilkanaście minut, przy jednej herbacie i dwóch, rewelacyjnych, ale tylko - mam na myśli objętość - espresso. Wielkopolanie byli zawsze u siebie, a my ciągle obcy - cytuje mąż opinię jednego z bohaterów książki. Ale moja rodzina też nie z Poznania, przyjezdna, a ja jestem u siebie - komentuje nasza rozmówczyni. Poplątane to wszystko,       a jednocześnie  fundamentalne.  Pytanie o to, skąd jesteś, pada często, zanim pomyślisz o jego zadaniu.  Najnaturalniejsza kategoria na świecie. A jednak, żyjemy w świecie  przybyszy i nomadów, inaczej postrzegających czy wręcz przeżywających  proces zakorzeniania się.  

 * 

I ja od czasu do czasu zadaję sobie to pytanie. A już potrzeba dookreślenia tej kwestii dosłownie mi ciąży, gdy siadam do pisania konkursowego opowiadania. Konkurs nosi tytuł "Zakochaj się w...  (tu pojawia się nazwa miasta)". Organizatorzy czekają na prace  liczące maksymalnie  cztery strony, ściśle związane ze wskazanym miastem. Co to znaczy "ściśle", nikt nie precyzuje, stawiając na wolność artystycznej wypowiedzi. Mnie jednak niepokoi ten właśnie wymóg, najważniejszy w regulaminie. Ściska mnie ta ścisłość, tematycznie i mentalnie. Czy jestem wystarczająco stąd, by rozkochiwać? I wystarczająco stąd, by o tym napisać? *

Bo kim jestem? 

Przybyszką. Wnuczką przybyszy, która powędrowała dalej, niewiele dalej wprawdzie, ale jednak. Jeszcze nie końca, nie w pełni utożsamiam się z miejscem, w którym mieszkam od dwudziestu lat. Mieszkać - to jednak zdecydowanie za mało, by czuć się lokalnym. 

Miasto, w którym mieszkam, staje się moim bardzo powoli, choć na szczęście dynamika tego procesu od kilku lat znacznie przyspiesza.

Trudno przyzwyczaić się do jakiegokolwiek miejsca, gdy wyjeżdża się z niego wcześnie rano do pracy i wraca zmęczonym po południu. Zbyt późno, by  miasto poznać, poczuć się "u siebie".  

Wrażenia tymczasowości przez lata potęguje praca, zresztą nie tylko moja. Również środowisko zawodowe, w którym porusza się mąż - wszyscy ci skuszeni przez lokalny odział międzynarodowej korporacji młodzi inżynierowie, absolwenci uczelni w Gdańsku, Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu. Skwapliwie korzystają z możliwości awansu, sensownych zarobków, szkoleń, podróży, a w cichości wynajmowanych i opłacanych przez firmę mieszkań odliczają dni do końca umowy, szykują się do skoku do miasta jeśli nie większego, to chociaż lepiej skomunikowanego z jakimś większym,  bardziej perspektywicznym. Myśleć o tutaj jako o miejscu na zawsze? Oczywiście nie. 

A do tego koledzy, przyjaciele. Wszystko, co ważne w temacie relacji, tętni i pulsuje gdzie indziej. Większość znajomych daleko, w Toruniu, jakaś część korzysta z przystąpienia do Unii Europejskiej         i wyfruwa  w świat.

Niebawem dołączymy... Taką deklarację składamy przy każdej możliwej okazji najpierw sobie, a potem już tylko wobec przyjeżdżających w odwiedziny znajomych. Kolejny raz spacerując po tym samym parku i pijąc kawę w tej samej kawiarni zaklinamy rzeczywistość, projektując:  za jakiś czas będziemy mieszkać i pracować gdzie indziej, np. w...

Jak przyczajone tygrysy...

Ani się obejrzeliśmy, a ci, którzy mieli stąd wyjechać, wyjechali. Ci, których mamiliśmy deklaracjami przeprowadzki i nowego początku gdzieś tam, przestali nam wierzyć. A my, żegnając pierwszych i  z  coraz większym luzem przyjmując komentarze drugich, przestaliśmy postrzegać miejsce jako problem.  Miasto stało się po prostu miastem.

Mimochodem. Przy okazji. Wbrew.

*

Niewątpliwie zakorzenieniu sprzyjają dzieci, które po prostu są stąd i trzeba je w tym kontekście osadzić. Zapisać do jakiegoś lekarza, żłobka, przedszkola, chodzić  z nimi na jakieś place zabaw, teatrzyki, spacerować po parkach, a nawet znać położenie toalet miejskich. Trzeba je umieścić w jakichś szkołach i wozić na jakieś zajęcia dodatkowe. Konsekwencją każdej z tych czynności jest nawiązywanie i regularne wzmacnianie więzi z miastem, jego przestrzenią i mieszkańcami, wrastanie w jego tkankę. Ani się obejrzysz, a rytm twojego dnia dostosowuje się  do  rytmu miasta. Spacerując, coraz częściej zdarza się spotkać kogoś znajomego, usłyszeć "dzień dobry", a nawet zamienić kilka niezobowiązujących słów.  

Proces nabiera tempa przy kolejnym synu. Młodszy już na starcie dostaje coś więcej niż imię, nazwisko i pesel. Zyskuje cząstkę tożsamości lokalnej  - dla pań w przedszkolu będzie sobą, ale też czyimś bratem,  synem, istotą umieszczoną w sieci powiązań, które będą go oplatać  już zawsze. 

*

Tu, gdzie jestem, najmocniej zadomowiłam się  dzięki... bieganiu. Musiałam to miasto obiec, zatoczyć wokół niego niewidzialne, doznaniowe kręgi, wydreptać ścieżki w tę i z powrotem, wzdłuż i wszerz. Zapisać w pamięci ciała dźwięki, odległości, powierzchnie, rozkład ulicznych świateł. Nie zliczę, ilu ludzi, z którymi dziś łączy mnie dużo więcej, poznałam przy okazji. Jak proste to było - wystarczył wspólny wysiłek fizyczny,  bezwzględna szczerość tej aktywności (wiadomo, wspólnie wylane "krew, pot i łzy").

Poczułam się u siebie, gdy zamiast mierzyć treningowe wyzwania kilometrami, zaczęłam je "odhaczać" znajomymi i wyczekiwanymi obrazami. Mijane przez mnie  domy, wymyślne firanki w oknach albo finezyjnie wystrzyżone krzewy w czyimś ogródku -  to były moje biegowe checkpointy. Przystanki, dziury w chodniku, które trzeba przeskoczyć. I ogrodzenia, zza których straszyć będą głośne, ale nieszkodliwe psy. Im mniejsze, tym głośniejsze.

To wszystko, ale i wiele innych doświadczeń, sprawiło, że dziś jestem bardziej stąd niż skądinąd. W bezpiecznym i kojącym pobliżu rzeki, na którą mogę patrzeć do woli z kilku okien, z różnych perspektyw. 


* A co do opowiadania... wkrótce je tutaj umieszczę. Na razie nie mogę. Czekajcie. 




 










Komentarze