Starsza pani musi zdążyć

 ***

Jedną z wielu przyjemności wynikających ze studiowania daleko od domu były podróże pociągiem. Nawet nie same podróże, ile towarzysząca im możliwość poznawania nowych ludzi i pogadania z nimi. W ten sposób w moim życiu pojawiła się gorzowianka Karolina - potem nawet przez jakiś czas pomieszkiwałyśmy razem i wspólnie przeżywałyśmy rożne życiowe zawirowania. Ale tych znajomości spod szyldu PKP, zawieranych ad hoc i trwających tyle co wspólna podróż było zdecydowanie więcej. Przychodziły z łatwością i z łatwością się kończyły - bez pretensji do siebie, czasu i przestrzeni.

    Nadal zdarza mi się podróżować pociągiem i widzę, wiem, że jest między ludźmi inaczej. Nie wszyscy  mają ochotę rozmawiać, a przynajmniej nie zawsze z osobą siedzącą naprzeciwko, obecną fizycznie. Co najwyżej z kimś odległym, po drugiej stronie łączy. Gwar rozmów zastępują natrętne dzwonki przeróżnych komunikatorów, domagające się natychmiastowej reakcji. A co z twarzami, które tak przyjemnie jest obserwować? Jeśli chcesz którąś z nich uchwycić, musisz zadowolić się odbiciem w ekranie telefonu. Słowem,  jakoś nam dalej do siebie niż bliżej. I to nie tylko w pociągach. Ale przeszkadza mi to mniej, niżby wskazywała długość i szczegółowość tego akapitu. 

Bo sama też niespecjalnie garnę się do zawierania nowych znajomości. Nie tylko w pociągach - w ogóle. Z obcymi, nieznajomymi rozmawiam coraz rzadziej. Prawie wyłącznie w sytuacjach zawodowych, zaaranżowanych, wynikających z jakiegoś zobowiązania. Ale tak zwyczajnie, po prostu, bez żadnego trybu? To się już niemal nie zdarza. Wyczerpały się niezbędne pokłady spontaniczności, relacja nieobwarowana żadną konwencją wywołuje niepokój... Czyżby pierwsze epizody mizantropii?

***

Tym bardziej warte zapamiętania są niespodziewane spotkania, jak to z Basią. Jeszcze do niedawna  obca, po chwili pani, a teraz po prostu Basia. Ta krucha jak porcelanowa figurka starsza pani pokazała, jak w relacjach łamać wszystkie reguły. I mnie nie pozostawiła wyboru. W kilku ruchach, jak wytrawna szachistka zaanektowała, zobowiązała do pomocy, przywiązała do siebie. A potem po prostu zniknęła, umknęła mi. Może tak trzeba?

W tej historii dwa miejsca są kluczowe. Pierwsze to przystanek autobusowy, obok którego przeszłabym obojętnie, zasłuchana w piękny głos Florence Welch i zapatrzona w swoje myśli, gdyby nie Basia. Zauważyłam ją przez przypadek, złapałam ułamkiem spojrzenia. Wpatrywała się w rozkład jazdy,  jednocześnie usilnie czegoś poszukując w torebce, niedużej i wyjątkowo eleganckiej. Ale gdy tylko poczuła się zauważona (czyjś wzrok na sobie, jak wiadomo, czuje się od razu), przywołała mnie gestem.

 - Czy możesz mi pomóc i odczytać godzinę odjazdu kolejnej "dwójki"? Nie zabrałam okularów. - Poirytowana dodała jeszcze, że poprzedni autobus uciekł jej niemal sprzed nosa. 

 - 18.59, proszę pani. 

 - Cholera, niedobrze. nie zdążę. Na 19.00 muszę być w RCK-u.

W RCK-u, czyli Regionalnym Centrum Kultury. To druga w tej historii ważna lokalizacja. I ja się tam wybierałam. Na 19.00 zaplanowano spotkanie z Mariuszem Szczygłem, którego bardzo lubię. Czyżby moja nowa znajoma miała podobny pomysł na spędzenie wieczoru? 

   - Czy pani również wybiera się na spotkanie z Mariuszem Szczygłem? -  zapytałam, może trochę zbyt obcesowo,  niepotrzebnie, bo nie cel był tutaj istotny, lecz miejsce. 

 - Tak - odpowiada pani Basia.

 - Ja też. W takim razie zamówię taksówkę i pojedziemy razem - zdecydowałam. Sama oczywiście zdążyłabym bez problemu, nawet idąc najwolniejszym tempem spacerowym, (tym bardziej, że zegarek wskazywał dopiero 18.30), ale starsza pani niekoniecznie. Kwestia wieku i niedyspozycji ruchowej, być może spowodowanej jakimś upadkiem - świadczyłyby o tym wyraźne zasinienia na twarzy i konieczność  wspomagania się laską. 

 - Świetny pomysł - odpowiedziała - ale pod warunkiem, że ja zapłacę. I  jeszcze jedno - razem wrócimy, dobrze?

 - Tylko że  wtedy to ja zapłacę za kurs.

Zadzwoniłam więc. Chwilę trwało to zamawianie. Niestety, po raz kolejny trafiłam na niezorientowaną w topografii miasta dyspozytorkę, której hasło "starostwo" (czekamy dokładnie naprzeciwko) nic nie mówiło. Trzeba jej było tłumaczyć kilka razy, jak do nas trafić.

 - Te korporacje całkiem już schodzą na psy - skomentowała sytuację zdegustowana przebiegiem rozmowy Basia. - Ostatnio czekałam prawie pół godziny na zamówioną taksówkę. A kiedy zadzwoniłam, żeby się przypomnieć, nakrzyczano na mnie, że co ja taka niecierpliwa, przecież została wysłana. No i w końcu pojawiła się. W środku siedział kierowca czerwony jak indor i od razu do mnie po chamsku, z pretensjami. Nie z przeprosinami, tylko właśnie z pretensjami.  - Co pani za ulice podaje? - krzyczy. Ale ja wiedziałam już, co to za typ. Wystarczyło spojrzeć. - Niech się pan lepiej przyzna, że pojechał najpierw na Żeromskiego, bo o kimś takim jak Żeleński to pan nigdy nie słyszał. Indor zagulgotał tylko coś pod nosem zbulwersowany, bo jego nieuctwo wyszło na jaw. Drzwi do auta otworzył, ale wsiąść nie pomógł...

 A tak w ogóle to jestem Basia.

 -  Iwona.

 - Iwona, jak miło.  Tak się cieszę, że w końcu pojadę do tego RCK-u. Prawie dwa lata tam nie byłam. Chorowałam, a jak już wyzdrowiałam, zaczęła się pandemia. Dziękuję ci, dziewczyno, za pomoc. Ile ty w ogóle masz   lat? 

 - Czterdzieści pięć.

 - Czterdzieści pięć? Jestem od ciebie prawie dwa razy starsza. A czym się zajmujesz? Przypadkiem nie jesteś nauczycielką?

 - Jestem. 

 - To tak jak ja. Pracowałam w szkole specjalnej. Ale pilanką rodowitą nie jestem. Przyjechałam tutaj z Warszawy, z Ursynowa.

Opowieść Basi toczyłaby się w najlepsze, pączkując i zagarniając kolejne wątki i preteksty, gdyby nie przyjazd zamówionej przez nas taksówki. Miły na pierwszy rzut oka  kierowca, chudziutki pan w średnim wieku, okazał się miłym naprawdę - cierpliwie wyczekał, aż Basia pokona kilka przeszkód - niewielkich dla nas, a dla niej  kłopotliwych, i usadowi się na przednim fotelu.

 - Tamtemu kierowcy w nagrodę za kurs i chamstwo nie zapłaciłam. - powróciła do przerwanego wątku Basia.  - Nawet nie pisnął, odjechał jak niepyszny. Miły starszy pan zerknął na nią nieco zaniepokojony. - Pan niech będzie spokojny. Panu zapłacę, nawet napiwek dam. Pan tak się ładnie zatrzymał, fotel  odsunął, pełna kultura.

Kolejne minuty upłynęły nam na kilkukrotnie podejmowanych przez Basię próbach wręczenia taksówkarzowi podwójnej opłaty za kurs i jego konsekwentnych, ale grzecznych odmowach. W końcu zwyciężyła formuła "następnym razem", na którą Basia przystała tylko dlatego, że z usług tego akurat kierowcy zamierza jeszcze korzystać, w przeciwieństwie do... 

W tym samym momencie, gdy wysiadałyśmy z taksówki, pod RCK podjechało kolejne auto. Najpierw wydobyła się z niego niewielka walizka, a następnie wysoka i szczupła postać Mariusza Szczygła. Porozglądał się chwilę, opiekującą się nim z ramienia domu kultury panią wypytał o okoliczne budynki i plac, i zniknął. A my z Basią podążyłyśmy za nim. Powolutku, omijając schody, z gracją odpowiednią do wagi wydarzenia (przypominam: pierwsza od dwóch lat wizyta starszej pani w domu kultury).  - Tylko o czerwonym dywanie dla pani nie pomyślano - zażartowałam.  - A to prawda, muszę im to wypomnieć. 

Pogrążone w rozmowie (uściślając: Basia była nadawczynią, ja spełniałam się w roli odbiorczyni), przerywanej co i rusz koniecznością przywitania się z kolejnymi znajomymi pracownikami RCK-u, dotarłyśmy do szatni. A tu również znajomi, wypytujący o powody tak długiej nieobecności. - Wszystko przez te piekielne choroby.  Ale w końcu dotarłam, udało się. To moje miejsce - wzdychała  moja zaaferowana towarzyszka. 

Kierując się już od sali widowiskowej, Basia zatrzymała się na chwilę:

 - Muszę ci coś doradzić. Ty sobie usiądź, gdzie chcesz,  niekoniecznie ze mną, ja muszę być blisko drzwi. 

 - Ależ mogę usiąść obok pani, nie ma  problemu.

 - Basiu, nie pani - przypomniała. - Usiądź lepiej trochę dalej. Bo wiesz, wczoraj dopadła mnie jelitówka. Okropność. Dosłownie leciało ze mnie. Musiałam prosić o pomoc koleżanki. Bałam się, że dzisiaj nie będę mogła tu przyjść, ale na szczęście jest lepiej. Ale wolę siedzieć gdzieś blisko wyjścia, na wypadek, gdyby mnie naszła ochota na pierdnięcie... 


***

Mariusz Szczygieł nie zawiódł moich oczekiwań. Był dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam - po dziecięcemu ciekawski, po reportersku wnikliwy, otwarty i cierpliwy. Choć tej ostatniej cechy właściwie nie musiał testować, ponieważ podczas spotkania nie istniały tematy kontrowersyjne. Ani religia, ani seksualność, ani kwestie patriotyczne nie były w stanie doprowadzić do konfliktu z publicznością czy zgrzytu. Do refleksji, owszem, ale tylko (lub aż) tyle. Jakbyśmy wszyscy na chwilę stali się Czechami.  

Przysłuchiwałam się opowieściom Szczygła zanurzona w fotelu w dość odległym od sceny kącie sali.  Ale choć reporter mówił porywająco, nie potrafiłam oprzeć się pokusie, by sprawdzić, jak się miewa moja świeżo poznana, nietuzinkowa znajoma.  Wbrew zapowiedziom nie była sama. Spławiła mnie na jelitówkę, tego jeszcze nie było - pomyślałam, gdy zobaczyłam ją otoczoną wianuszkiem starszych pań. Pewnie tych koleżanek, które się nią ostatnio opiekowały. Wyglądały na zadowolone, nieustannie ze sobą szeptały i chichotały jak nastolatki. No i gdzie mi do tego towarzystwa:)?

Po spotkaniu chciałam ją odnaleźć, pożegnać się,  zapytać o aktualność propozycji wspólnego powrotu albo choć oddać pieniądze za taksówkę. 

Zniknęła. 

A ja pozostałam z długiem. 

Basiu, jeśli czytasz ten tekst, możemy uznać go za spłatę długu? 






Komentarze