Przeminął maj, a wraz z nim całe naręcze okazji do świętowania i opisania. Czerwiec też nie ogląda sią za siebie, tymczasem ja dopiero teraz poczułam się gotowa, by przejrzeć skrawki zapisane w żółtym notatniku i nadać im jakiś rytm, porządek.
Czego te zapiski dotyczą? Wszystkiego po trosze - luźne myśli o sobie, trochę pozaczynanych wierszyków, zapisy snów. Motywem przewodnim okazuje się... bycie mamą. Skąd ten sugerujący jakąś niespodziankę wielokropek? Otóż zajrzawszy w głąb mojego efemerycznego, ale jednak pączkującego i dojrzewającego bloga, zobaczyłam siebie - nauczycielkę (bardzo), czytelniczkę, trochę żonę. Mamą jestem tutaj najmniej.
Chyba że w taki sposób:
***
Jestem
wiążącą sznurowadła
wielopalczastą wiedźmą
nieodwołalną z funkcji
samozwańczą strażniczką
istoty i istnienia
co wieczór
wchodzę w półmrok
zastygam
nad dziecięcym bucikiem
zaklęciami
nacieram
jedną sznurówkę
drugą
zaklęcia
pieczętuję krwią
spod złamanego paznokcia
teraz
już nic ci nie grozi
mocnym węzłem
oddzielam cię
od złego
Sądząc po rekwizytach, napisałam ten wiersz kilka lat temu. Dziś w przedpokoju nie znajdziesz żadnych bucików, buty młodszego syna są niewiele mniejsze od moich. Ani się obejrzę, a będę najdrobniejszą osobą w tej rodzinie.
Co mi jednak z tych zamkniętych w wierszu emocji pozostało, to nie zawsze uświadamiany, ale podskórnie ciągle obecny lęk o chłopców. I jeszcze irracjonalne pragnienie nagięcia porządku świata tak, by im było dobrze.
Czy to oznacza, że jestem mamą - kwoką? Czy zarzucam na moich synów niewidzialną sieć i nie pozwalam im zbytnio oddalić się - ani fizycznie, ani tym bardziej emocjonalnie? Nie powiedziałabym tego, ale która mama tak od razu by się przyznała?
I byłoby w tym nieprzyznawaniu się wiele prawdy. Lęk o dzieci, choć nieustająco obecny, przebiera się, maskuje. Rozmienia na inne lęki, pomniejsze, łatwiejsze do zgryzienia. Te odczytywane jako upierdliwe pytania o zjedzenie śniadania, odpowiedniość stroju do pogody, o oceny, o godzinę powrotu, o imię widywanej ostatnio częściej niż zwykle koleżanki, niepojawiającego się wcześniej chłopca, poranne potyczki o dokładniejsze mycie zębów... Mniej lub bardziej dokuczliwe ostrza rodzicielskich kopii skierowane w samo serce dziecięcego/ nastoletniego Armagedonu...
Im dalej brnę w macierzyństwo, tym trudniej mi mówić o nim głosem jasnym i pewnym. Praktykując od prawie siedemnastu lat, a od ośmiu w dwóch odmianach, nie byłabym w stanie niczego zdefiniować.
Najwięcej śmiałości miałam jako matka początkująca. Gdy chłopcy byli bardzo mali, a właściwie gdy ten pierwszy miał rok, może dwa. Macierzyństwo najpełniej mnie wtedy określało i przychodziło na myśl jako pierwsze. Byłam wręcz dumna z przynależności do zaklętego grona kobiet oszołomionych nadmiarem uczuć (albo po prostu hormonami), mój/ich świat był taki prosty i uporządkowany. Widziałam tylko biel tkaniny zwanej rodzicielstwem i nieskazitelność układu włókien.
Dziś na tej tkaninie tyle splotów i wzorów. Można pogubić się, odczytując je, można niepotrzebnie rozplątać coś, co powinno być zaplątane. Ciągle jeszcze trzymam w dłoniach brzegi tkaniny, która z roku na rok napręża się bardziej, nabiera ciężaru.
Ściskam ją w dłoniach, staram się nie wypuścić.
I czekam.
Komentarze
Prześlij komentarz