Czego szukam? Co pozwala mi, a także pozostałym domownikom, powrócić myślami do chwil beztroskich, płynących wedle innego, wakacyjnego zegara, mierzącego bardziej intensywność czasu aniżeli jego ilość? Tutaj was nie zaskoczę, i bardzo dobrze, bo wcale mi na tym nie zależy - oczywiście magnesy. Mamy ich już sporo, ale żadna to kolekcja. Kolekcja to jest jednak coś, powstaje wedle jakiegoś planu, świadomie realizowanego zamysłu, tym zaś zbiorem rządzi jedynie spontaniczność i absolutna swoboda estetyczna. Nasze magnesy przypominają raczej dziwny, syntetyczny gatunek bluszczu, który z anarchistycznym nerwem panoszy się i rozprzestrzenia już nie tylko na drzwiach lodówki, ale nawet na jej ścianach. Estetycznie, materiałowo i geograficznie pochodzą z różnych bajek, z krain absurdu i od Sasa do lasa. Ich bezład i bezskład nie przeszkadza jednakże wzorowo wywiązywać się z przypisanej magnesom roli - uruchamiania zmysłów i ożywiania wspomnień. Są jak bileciki wprawiające w ruch machinę przenoszącą w przestrzeni i czasie. Jedno spojrzenie, dotknięcie (niekiedy przypadkowe otarcie z kurzu) wystarczy, by znów poczuć nadmorską bryzę, drżenie zmęczonych mięśni po zejściu ze stoku czy smak kanapki z kalmarami jedzonej we czworo na madryckiej ulicy.

Wakacyjna biżuteria
Zdecydowanie większą wartość ma dla mnie drugi rodzaj pamiątek, a mianowicie biżuteria. Piszę o niej bez obawy, że te moje skarby rozpalą czyjąś złodziejską wyobraźnię. Materialnie warte są niewiele - grosze po prostu. Jakieś drewienka, pokryte kolorową emalią blaszki, szklane sople owinięte drucikiem, zatopione w żywicy epoksydowej płatki kwiatów - artystycznie przetworzone resztki. Znaczenia wszystkim tym nagromadzonym przez lata kolczykom, bransoletkom i wisiorkom nadają okoliczności, w jakich stałam się ich dumną i szczęśliwą posiadaczką. Szperanie na pchlich targach. Zjawiskowe odkrycia: nagle na brzydkiej, pozbawionej drzew ulicy, nudnej i niemożliwie długiej dostrzegamy niebieskie drzwi, a otwierając je, wkraczamy do minigaleryjki oferującej niespodziewane piękno. Wypatrywanie na stoiskach u lokalnych artystów - straganiarzy, powtarzających zapamiętany przez pokolenia wzór, pracujących z precyzją i sensem, w niezbyt szlachetnych, ale ich pracą uszlachetnianych materiałach.
Gromadzę i noszę te cudeńka z wielką przyjemnością, a codzienne dokonywanie wyboru ozdób stanowi ważną część moich porannych rytuałów, mojej tożsamości. I choć podoba mi się klasyczna elegancja, styl minimalistyczny, pozbawiony błyskotek, sama nie mogłabym tak. W moich tak zwanych stylizacjach musi być element przełamania - niekoniecznie błysk, ale choćby kontrastowa plama koloru czy odrobina charakterystycznego pobrzękiwania. Strój musi mieć puentę tak jak zdanie kropkę (czy inny znak sygnalizujący koniec pewnego ciągu myślowego). Wiedzą o tym członkowie mojej rodziny i przyjaciele, którzy przywożąc mi drobiazgi ze swoich wypraw, dbają o to, by puent nigdy mi nie brakowało.
Ostatnio mój zbiór wzbogacił się o osobliwy egzemplarz (widać go na poniższym zdjęciu). Tę wyjątkową bransoletkę uplótł dla mnie mąż, urozmaicając sobie czas oczekiwania na spotkanie z Adamem Robińskim na festiwalu w Budzie Ruskiej. Tego dnia było bardzo gorąco, spacerować już się nie dało, trzeba było odetchnąć, posiedzieć na trawce pod wiatką... Bransoletkę tę dzielnie (drapała niemiłosiernie) nosiłam przez cały dzień, a potem ukryłam między stronami jednej z kupionych tu książek. I niech tam leży i spełnia się w roli zakładki. A męża proszę o... Nie o diamenty, to nie mój styl, wystarczą mi w temacie biżuterii niedrażniące skóry drewienka i blaszki :)
Jeśli porcelana, to wyłącznie taka...
Kiedy tak sobie piszę i robię wakacyjne remanenty, popijam różne napoje z naczyń, które - tak się składa, też przypominają o wakacjach. Te oto kubki na przykład:
Wiadomo, że przyjechały z Kaszub. Brusy, może Kartuzy. Ale w jakich okolicznościach? Ten po prawej to zdobycz z naszej pierwszej i jak dotąd ostatniej "wielkoformatowej" wyprawy rowerowej, którą odbyliśmy w składzie: Łukasz (nasz przyjaciel), Marcin i ja. Wyprawa w zamyśle miała mieć charakter turystyczny, sto zaplanowanych kilometrów zamierzaliśmy pokonać w tempie sprzyjającym mięśniom i umożliwiającym kontemplację krajobrazu. Miała to być więc wycieczka, a wyszedł... szalony wyścig. I codzienne udowadnianie, że można dalej, więcej i szybciej - udowadnianie sobie, a już w szczególności innym napotkanym po drodze rowerzystom, zwłaszcza młodszym i posiadającym lepsze rowery. Gdy się taki "wąski w biodrach" pojawił na horyzoncie, w chłopców coś nagle wstępowało, nawiedzał ich jakiś kaszubski złośliwy chochlik zmuszający do bezmyślnej rywalizacji, nie bacząc na najsłabsze ogniwo (czytaj: mnie). Bez względu na to, czy jechaliśmy po piachu, czy po wyjątkowo ruchliwej, zniszczonej przez tiry drodze - musieliśmy gnać.
Chyba jednak nie było tak źle, skoro przyjaźń z Łukaszem przetrwała, a ja nadal dostaję od męża biżuterię (nic, to ze słomianą - gest się liczy, nie cena:)). Z tej wyprawy przywieźliśmy dwa albumy zdjęć, całą masę dobrych wspomnień, no i kubek, ten po prawej. Były dwa takie, ale ten drugi stłukł się już nawet nie pamiętam kiedy. Na zdjęciu po lewej znajduje się jego kolejna, nieco młodsza i bardziej kolorowa wersja, przywieziona z jakiegoś wypadu z dziećmi. Nasza zmora - jeśli tylko to naczynie pojawiło się na stole podczas śniadania, my nie-Kaszubi musieliśmy dzieciom czytać, a nawet śpiewać kaszubski alfabet.
Ptaszki jak u babci Luby
Wyliczanie wakacyjnych pamiątek mogłoby trwać w nieskończoność. Bo jeszcze filiżanki, płyty, książki, zakładki, a nawet noże (a właściwie jeden nóż). Remanent trwa w najlepsze i trwać będzie, a tekst skończyć trzeba.
Wspomnę więc jeszcze tylko o drewnianych ptakach, które od kilku lat przywozimy z Olsztyna. Co roku do naszej ptasiej gromady dokładamy kolejnego.
Podobne ptaszki zdobiły duży pokój w domu mojej ukochanej babci Luby. Stały na politurowanych kredensach, parapetach, przyczepiano je do zasłonek. Bajkowo kolorowe, z drucikiem pozwalającym przymocować je w dowolnym miejscu. Dobre duszki łagodzące ciężki klimat tego pomieszczenia. Tylko z sympatii do nich byłam jako dziecko w stanie wejść do tego pokoju sama i znieść widok okropnej kukły wiszącej dokładnie nad środkiem stołu - nie wiadomo, przez kogo i na co powieszonej Baby Jagi. Może chodziło o to, byśmy (cała gromada wnucząt) nie biegali i nie hałasowali po domu, tylko bawili się na dworze? Ale ptaszki kusiły.
Dziś gromadzimy je z lubością i mocujemy w szczelinach drewnianych filarów, które jakby czekały właśnie na to ptasie zasiedlenie.
Komentarze
Prześlij komentarz