pamiątki z wakacji

 Z wyjazdów wakacyjnych zawsze wracam bogatsza  w emocje i przeżycia. Co zaś tyczy się materii - bagaż powrotny też waży więcej niż ten, z którym się w podróż wybierałam, a to za sprawą wakacyjnych zakupowych grzeszków, zwanych po prostu pamiątkami. Przyznaję bezwstydnie -  urokowi okolicznościowych drobiazgów oprzeć się nie jestem w stanie -  i wiem, że nie jestem w tym odosobniona! W gąszczu uginających się pod ciężarem wszelakiego bogactwa straganów i sklepików buszuję z dziką rozkoszą. Choć widzę, że coraz  więcej tam  wakacyjnego kiczu made in China, a mniej wartościowego rękodzieła. Mimo to krążę, węszę, wypatruję dopóty, dopóki mój instynkt łowczy nie zostanie zaspokojony.

Nie mam wątpliwości, że wakacyjne szaleństwo pamiątkowe jest czymś więcej niż prymitywnym zaspokojeniem żądzy posiadania. Jest i drugie dno. Źródeł dzikiego kupowania szukałabym w tradycji tak starej jak ludzkość. Mówię o polowaniu, zdobywaniu łupów, dzieleniu się nimi z bliskimi, budowaniu za ich pomocą wspólnoty, umacnianiu jej. Takie korzyści płyną również z pamiątek - właściciele straganów zarabiają,  ich i twoi bliscy się radują, więzi międzyludzkie rozkwitają, świat staje się piękniejszy.  

Trochę sobie tutaj z suwenirowej namiętności dworuję, a przecież sama pamiątki kupuję i doceniam. Są jak pieczęć zatwierdzająca autentyczność konkretnego doświadczenia. Jak proustowska magdalenka uruchamiają mechanizm wspomnienia, pozwalają przeżyć piękne chwile raz jeszcze z dokładnością nie tylko co do sekundy, ale i co do doznania.

Nie wybieram oczywiście byle czego. Już nie. Od czasu, gdy jako dziesięcioletnie dziewczę uszczęśliwiłam pół rodziny fajansowymi kubeczkami z dzióbkiem do picia wody bogatej w minerały, przywiezionymi z miejscowości uzdrowiskowej o niemożliwej już dziś do odtworzenia nazwie, na które to cudeńka wydałam trzy czwarte kieszonkowego, rezygnując z przyjemności typu wata cukrowa czy guma balonowa... Kubeczki, których deklasację ze smutkiem i rozczarowaniem obserwowałam - bo albo przesuwano je w najdalsze kąty kuchennego kredensu, albo eksmitowano do ogródka - niech się do czegoś nadadzą, choćby na pokraczne doniczki, albo się tłukły na potęgę w przedziwnych,  zaraźliwych, eskalujących na spokrewnione gospodarstwa domowe okolicznościach, kończąc swój marny i niedoceniony żywot w koszu na śmieci... Moja zakupowa strategia uległa wówczas całkowitemu przeobrażeniu, a nawet uproszczeniu. Poza tym, co można zjeść, wypić, z wakacji przywożę tylko to, co nie zajmuje zbyt dużo miejsca i co można w jakiś przychodzący naturalnie na myśl, praktyczny sposób wykorzystać.  


Magnesy - któż by się spodziewał, prawda?
 
Czego szukam? Co pozwala mi, a także pozostałym domownikom, powrócić myślami do chwil beztroskich, płynących wedle innego, wakacyjnego zegara, mierzącego bardziej intensywność czasu aniżeli jego ilość?  Tutaj was nie zaskoczę, i bardzo dobrze, bo wcale mi na tym nie zależy - oczywiście magnesy. Mamy ich już sporo, ale żadna to kolekcja. Kolekcja to jest jednak coś, powstaje wedle jakiegoś planu, świadomie realizowanego zamysłu, tym zaś zbiorem rządzi jedynie spontaniczność i absolutna swoboda estetyczna. Nasze magnesy przypominają raczej dziwny, syntetyczny gatunek bluszczu, który z anarchistycznym nerwem panoszy się i rozprzestrzenia już nie tylko na drzwiach lodówki, ale nawet na jej ścianach.  Estetycznie, materiałowo i geograficznie pochodzą z różnych bajek, z krain absurdu i od Sasa do lasa. Ich bezład i bezskład nie przeszkadza jednakże wzorowo wywiązywać się z przypisanej magnesom roli - uruchamiania zmysłów i ożywiania wspomnień. Są jak bileciki wprawiające w ruch machinę przenoszącą w przestrzeni i czasie. Jedno spojrzenie, dotknięcie (niekiedy przypadkowe otarcie z kurzu) wystarczy, by znów poczuć nadmorską bryzę, drżenie zmęczonych mięśni po zejściu ze stoku czy smak kanapki z kalmarami jedzonej we czworo na madryckiej ulicy.



 
Wakacyjna biżuteria

Zdecydowanie większą wartość ma dla mnie drugi rodzaj pamiątek, a mianowicie biżuteria. Piszę o niej bez obawy, że te moje skarby rozpalą czyjąś złodziejską wyobraźnię. Materialnie warte są niewiele - grosze po prostu. Jakieś drewienka, pokryte kolorową emalią blaszki, szklane sople owinięte drucikiem, zatopione w żywicy epoksydowej płatki kwiatów - artystycznie przetworzone resztki. Znaczenia wszystkim tym nagromadzonym przez lata kolczykom, bransoletkom i wisiorkom nadają okoliczności, w jakich stałam się ich dumną i szczęśliwą posiadaczką. Szperanie na pchlich targach. Zjawiskowe odkrycia: nagle na brzydkiej, pozbawionej drzew ulicy, nudnej i niemożliwie długiej dostrzegamy  niebieskie drzwi, a otwierając je, wkraczamy do minigaleryjki oferującej niespodziewane piękno. Wypatrywanie na stoiskach u lokalnych artystów - straganiarzy, powtarzających zapamiętany przez pokolenia wzór, pracujących z precyzją i sensem, w niezbyt szlachetnych, ale ich pracą uszlachetnianych materiałach. 
Gromadzę i noszę te cudeńka z wielką przyjemnością, a codzienne dokonywanie wyboru ozdób stanowi ważną część moich porannych rytuałów, mojej tożsamości. I choć podoba mi się klasyczna elegancja, styl minimalistyczny, pozbawiony błyskotek, sama nie mogłabym tak. W moich tak zwanych stylizacjach musi być element przełamania - niekoniecznie błysk, ale choćby kontrastowa plama koloru czy  odrobina charakterystycznego pobrzękiwania. Strój musi mieć puentę tak jak zdanie kropkę (czy inny znak sygnalizujący koniec pewnego ciągu myślowego). Wiedzą o tym członkowie mojej rodziny i przyjaciele, którzy przywożąc mi drobiazgi ze swoich wypraw, dbają o to, by puent nigdy mi nie brakowało.
Ostatnio mój zbiór wzbogacił się o osobliwy egzemplarz (widać go na poniższym zdjęciu). Tę wyjątkową bransoletkę uplótł dla mnie mąż, urozmaicając sobie czas oczekiwania na spotkanie z Adamem Robińskim na festiwalu w Budzie Ruskiej. Tego dnia było bardzo gorąco, spacerować już się nie dało, trzeba było odetchnąć, posiedzieć na trawce pod wiatką... Bransoletkę tę dzielnie (drapała niemiłosiernie) nosiłam przez cały dzień, a potem ukryłam między stronami jednej z kupionych tu książek. I niech tam leży i spełnia się w roli zakładki. A męża proszę o... Nie o diamenty,  to nie mój styl, wystarczą  mi w temacie biżuterii niedrażniące skóry drewienka i blaszki :)
 


Jeśli porcelana, to wyłącznie taka...

Kiedy tak sobie piszę i robię  wakacyjne remanenty, popijam różne napoje z naczyń, które - tak się składa,  też przypominają o wakacjach. Te oto kubki na przykład:


 
Wiadomo, że przyjechały z Kaszub. Brusy, może Kartuzy. Ale w jakich okolicznościach? Ten po prawej to zdobycz z naszej pierwszej i jak dotąd ostatniej "wielkoformatowej" wyprawy rowerowej, którą odbyliśmy w składzie: Łukasz (nasz przyjaciel), Marcin i ja. Wyprawa w zamyśle miała mieć charakter turystyczny, sto zaplanowanych kilometrów zamierzaliśmy pokonać w tempie sprzyjającym mięśniom  i umożliwiającym kontemplację krajobrazu. Miała to być więc wycieczka, a wyszedł... szalony wyścig. I codzienne udowadnianie, że można dalej, więcej i szybciej - udowadnianie sobie, a już w szczególności innym napotkanym po drodze rowerzystom, zwłaszcza młodszym i posiadającym lepsze rowery. Gdy się taki "wąski w biodrach" pojawił na horyzoncie, w chłopców coś nagle wstępowało, nawiedzał ich jakiś kaszubski złośliwy chochlik zmuszający do bezmyślnej rywalizacji, nie bacząc na najsłabsze ogniwo (czytaj: mnie). Bez względu na to, czy  jechaliśmy po piachu, czy po wyjątkowo ruchliwej, zniszczonej przez tiry drodze - musieliśmy gnać.

Chyba jednak nie było tak źle, skoro przyjaźń z Łukaszem przetrwała, a ja nadal dostaję od męża biżuterię (nic, to ze słomianą - gest się liczy, nie cena:)). Z tej wyprawy przywieźliśmy dwa albumy zdjęć, całą masę dobrych wspomnień, no i kubek, ten po prawej.  Były dwa takie, ale ten drugi stłukł się już nawet nie pamiętam kiedy.  Na zdjęciu po lewej znajduje się jego kolejna, nieco młodsza i bardziej kolorowa wersja, przywieziona z jakiegoś wypadu z dziećmi. Nasza zmora - jeśli tylko to naczynie pojawiło się na stole podczas śniadania, my nie-Kaszubi musieliśmy dzieciom czytać, a nawet śpiewać kaszubski alfabet.

Ptaszki jak u babci Luby

Wyliczanie wakacyjnych pamiątek mogłoby trwać w nieskończoność. Bo jeszcze filiżanki, płyty, książki, zakładki, a nawet noże (a właściwie jeden nóż). Remanent trwa w najlepsze i trwać będzie, a tekst skończyć trzeba.
Wspomnę więc jeszcze tylko o drewnianych ptakach, które od kilku lat przywozimy z Olsztyna. Co roku do naszej ptasiej gromady dokładamy kolejnego. 
Podobne ptaszki zdobiły duży pokój w domu mojej ukochanej babci Luby. Stały na politurowanych kredensach, parapetach, przyczepiano je do zasłonek. Bajkowo kolorowe, z drucikiem pozwalającym przymocować je w dowolnym miejscu. Dobre duszki łagodzące ciężki klimat tego pomieszczenia. Tylko z sympatii do nich byłam jako dziecko w stanie wejść do tego pokoju sama i znieść widok okropnej kukły wiszącej dokładnie nad środkiem stołu - nie wiadomo, przez kogo i na co powieszonej Baby Jagi. Może chodziło o to, byśmy (cała gromada wnucząt) nie biegali i nie hałasowali po domu, tylko bawili się na dworze? Ale ptaszki kusiły.
Dziś gromadzimy je z lubością i mocujemy w szczelinach drewnianych filarów, które jakby czekały właśnie na to ptasie zasiedlenie. 





 




 



Komentarze