zużycie

 Zużywam się, mówi. Moje ciało zaprogramowano na siedemdziesiąt lat. 

Każdego dnia po terminie  (to już niebawem) będę rozpuszczał się i chudł. 

Najpierw moje żyły rozkwitną jednodniowym kwieciem śmiertelności. Wystarczy mnie dotknąć - podaruję ci pożegnalny bukiet, ozdobię nim ściany, obicia kanap, falbanki obrusa.

Wkrótce potem moje kończyny ulegną dystrofii, zaczną przypominać  nagie gruzłowate gałęzie osamotnionego drzewa. Przestaną rzucać cień. Chwycić nimi cokolwiek, utrzymać - bezowocny wysiłek. Niezdolne do współpracy będą jednak drażnić,  przypadkowo czepiać się bardziej chropawych powierzchni, po innych ślizgać się rozpaczliwie, by  w najmniej spodziewanym momencie puścić, wyrywać się do wielkich czynów i poddać po sekundzie.

Myśl:  nie da się jej wyodrębnić z miazgi zwanej niegdyś procesem. Nijak nie uda się tej myśli rzekomej, przypuszczalnej wyrazić, z niczym powiązać. Niemożliwym będzie utrzymać ją, powtórzyć. 

Zużycie jest nieuchronne.

Tak powiedzieli lekarze, a jak tu im nie wierzyć.

Chyba że będę regularnie łykał pigułki. Te, te, i te. I jeszcze te. 

I przestanę wychodzić z domu. Wtedy jest nadzieja na jeszcze parę lat. Oszczędzać się, liczyć kroki, pilnować restrykcyjnej diety.

Ale czy to nie wychodzi na jedno?




Komentarze