Rodzicielski nieporadnik przetrwania

Nigdy nie ośmieliłabym się napisać poradnika dla rodziców.  Nie wzięłabym się też zresztą za żaden inny: ani nauczycielski, ani dotyczący pisania, ani kulinarny... Chociaż  akurat ten ostatni z niewielką😉 pomocą męża wyszedłby genialny.

Najmniej pewnie czułabym się jednak w sferze praktykowanej od lat i rzeczywiście jednej  z najważniejszych - rodzicielskiej właśnie. W tym przypadku powiedzenie "praktyka czyni mistrza" nigdy nie będzie prawdziwe.
Choć, przyznacie, niewiele jest tematów, na którym wszyscy się znają tak dobrze. Ekspertów mamy na pęczki. I bardzo chętnie, bez dodatkowych opłat,  dzielą się  swą mądrością - nieważne czy dzieci  mają, czy też nie. Mówią dużo. Mądrze, ale też często bardzo głupio. Wspierająco i szczerze, ale  bywa również, że krzywdząco. Do słuchania niektórych rodziców zraża bijąca z ich wypowiedzi pycha i poczucie wyższości - zwłaszcza gdy dzieci "się udały"  są już dorosłe, samodzielne, a jeśli  niedorosłe, to przechodzą przez kolejne etapy rozwoju niemal bezkolizyjnie, krokiem przypominającym walc angielski. Łatwo  wtedy radzić i pouczać, ulec zludnemu według mnie przekonaniu, że wykonało  się swoje zadanie lepiej niż inni.

Tymczasem - jestem przekonana - modus operandi skuteczny  w odniesieniu do konkretnego zestawu genów i cech osobowościowych w innym przypadku może doprowadzić do eksplozji. Rodzinnej i osobistej. Czy wspomniani doradcy wezmą za to odpowiedzialność?

Moje rodzicielstwo nieustannie się staje. Wiem, że sformułowanie to trąci kiczem, ale nie znajduję w tym momencie słów lepiej wyrażających płynność i dynamikę tej sytuacji. Żadna życiowa rola nie rozjechała mnie tak dokumentnie jak bycie mamą i żadna tak nie  uwzniośliła. W żadnej innej roli nie kompromitowałam się tyle razy i w żadnej  innej ofiary moich potknięć nie wykazywały takiej gotowości do wybaczenia, ignorowania błędów,  zapominania.
I tak prawie od osiemnastu lat, a od dziesięciu w dwójnasób. Od października 2005 roku nieustannie próbuję znaleźć  formułę pozwalającą zachować względną  równowagę między byciem mamą, żoną, osobą pracującą i sobą po prostu, a jednocześnie w każdej z tych ról doskonalić się.  Wszystkie wymienione wcielenia lubię, każde jest dla  mnie ważne, z żadnego nie zrezygnowałbym, choć z poziomem dostarczanej  przez nie satysfakcji i tzw. frajdy życiowej bywa różnie. 

Co do rodzicielstwa, moje  odczucia dobrze oddaje zasłyszane niedawno zdanie: dużo radości, mało przyjemności. Słowa te świetnie  ujmują paradoksy tego stanu, jego rozkosze i boleści, które płyną równoległymi i jednakowo wartkimi strumieniami. My, rodzice, chcąc nie chcąc stajemy się mistrzami  sprytnego między tymi prądami lawirowania. Prostacko parafrazując piosenkowy hit, trzeba lawirować, żeby nie zwariować.


Z rozbrajającą szczerością przyznaję - żadna ze mnie bogini domowego ogniska. Raczej w miarę pojętna adeptka szkoły przetrwania. Na tym się skupiam - na  przetrwaniu w rodzinie właśnie (i wiecie co, myślę, że nie tylko ja😉).

Ale czasem dopada mnie refleksja, że to jednak kawał emocjonalnego trudu, nawet  odrobinę syzyfowego. Gdzieś  w odległej  perspektywie majaczy finał, ale zanim nastąpi, wielokrotnie zmiecie mnie z drogi  kamień własnych niedostatków i błędnych decyzji. Mnie, a właściwie nas - nie zapominajmy, że nie sami i nie dla siebie kamień ten pod górę wtaczamy, że działamy we współpracy z Adresatem i Podmiotem - własnym  dzieckiem. Którego czasem trudno nie posądzać o delikatne sabotowanie pewnych działań... Często zupełnie nieświadomie.

Na przykład ostatnio. Poszliśmy z Krzyśkiem nad jezioro. Miało być tylko wygrzewanie się na plaży, bo od tygodnia zakaz kąpieli, a tu proszę - biała flaga. I problem. Bo nie ma większej przyjemności niż kąpiel w jeziorze, zwłaszcza, że już można, ale my nie zabraliśmy kąpielówek. Mówię Krzysiowi, że to żadna tragedia, może przecież kąpać się w majtkach. A on, że nie, bo to wstyd. Bo majtki  to jednak majtki, od razu widać różnicę. Wszyscy będą na niego patrzeć i śmiać się z niego. ( No jasne, nic lepszego nie mają do roboty te dwie mamuśki pilnujące rozbrykanych maluchów. Podobne ci dwaj zblazowani, podsypiający na leżaczkach ratownicy - też tylko czyhają na potwora w gatkach.)

Ale ani  racjonalność, ani ironia tym razem nie działają. 

Trudno, on już woli się nie kąpać. Mimo ogromnej ochoty.

Spróbuj, nikt nie zwróci uwagi.

Nie i już.

Zamiast  tego usiądzie ze zwieszoną głową dokładnie naprzeciwko mnie, miniaturową łopatką zakupioną w tigerze będzie wsypywać piasek do miniaturowego wiaderka  z kompletu, robiąc to bez grama entuzjazmu.  Zerknie tylko od czasu do czasu w moją  stronę, by sprawdzić, czy widzę tę  jałowość  i mękę. Widzę, jak tu nie widzieć. Widzę zdecydowanie więcej.

Na przykład co? Pierwsze sygnały dorastania.  Dzieci tak się nie traktują, nie odmawiają sobie przyjemności z byle powodu. Co innego nastolatkowie, mimowolni mistrzowie komplikowania  życia. Piszę może trochę prześmiewczo, ale współczuję. Sama dorastanie wspominam jak najgorzej, zdecydowanie lepiej mi teraz. Zmarszczki, zdaniem młodszego syna, dodają mi urody i klasy. 

Ciężko mi więc teraz bez emocji patrzeć, jak moje radosne dotąd dziecko przeżywa gorycz wynikającą z odebrania sobie przyjemności. A wszystko ze wstydu, lęku przed oceną.

Siedzenie i dziobanie w piasku to tylko  mały teatrzyk. Rozegrany na moje potrzeby - żebym się odczepiła i własne - żeby dać sobie czas na rozgryzienie tematu. Najważniejsze toczy się wewnątrz, walczą tu o swoje dwie potrzeby: przyjemności i akceptacji, które akurat w tej sytuacji nie idą w parze.

Trwa to tak  z piętnaście minut. Męka, oj jaka męka. 
Na szczęście  wewnętrzna batalia kończy się pozytywnie - entuzjastycznym skokiem do wody!

Naprawdę  odetchnęłam z ulgą. Zanim jednak to nastąpiło, doświadczyłam  stanu przedziwnego: przepłynęły przeze mnie emocje mojego dziecka, zwielokrotnione przez miłość i troskę, ale też zniekształcone przez złość na to, że niepotrzebnie komplikuje. Niechby już wskoczył do tej wody i przestał dręczyć siebie i mnie. Nałożyły się jeszcze na to jakieś moje marzenie, by szedł  przez życie z otwartą przyłbicą i dzielnie podążał za swoimi potrzebami, nie odkładał niczego, nie rezygnował z powodu głupiego wstydu, lęku przed cudzą opinią.

Emocjonalny koktajl, który powstał, był   trudny do zniesienia. Nagle  zrobiło się bardzo przykro. I ciężko.

A potem pomyślałam - o rany, przecież to właśnie całe rodzicielstwo. Zawsze ma równocześnie kilka smaków, nieustannie wydobywa ze strefy komfortu i pozbawia  dobrego o sobie mniemania.

Chcieć dobrze dla dziecka, być przy nim zwłaszcza w chwilach, gdy przeżywa sprzeczne emocje i nie rozumie tego, co się z nim dzieje, co z kolei generuje sprzeczne  emocje rodzica - to nasza codzienność. Można od czasu do czasu czuć wyczerpanie.

A co z tym robić dalej? Ja, przyznaję, mam niekiedy ochotę uciec, schować się. I co wtedy robię?  Moją  ucieczką jest pisanie.
A poza tym po staremu, odrabiam  rodzicielką pańszczyznę, idę dalej. Z wiarą, nadzieją i miłością.

Choć na horyzoncie zwycięstwa nie widać. Zresztą, czym to zwycięstwo miałoby być? Zawładnięciem życiem dziecka, pełną kontrolą nad tym, co ono  robi i jak odczuwa? O święta naiwności!

Rozsądniej będzie nauczyć się balansować. Ten grunt zawsze będzie niestabilny, ale jakoś poruszać się po nim trzeba.

Godzić się na kolejną niespodziankę.

I na to, że wszystko jest inne, niż się dotąd wydawało. A najbardziej inne jest dziecko, które znasz od zawsze.

Ale to już temat na inną historię.



Komentarze

  1. Rodzicielstwo jest mèczáce.Cieszé sié,że jestem mamà.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak właśnie jest . Cud, wyróżnienie i trochę męki 😉 Pozdrawiam.

      Usuń

Prześlij komentarz