Wygląda na to, że możemy już spokojnie odetchnąć. Przedłużony weekend spędzony w szpitalu na oddziale dziecięcym nie przeistoczył się w tygodniowy nieplanowany "urlop", jak to przewidywał Krzyś, mimowolny sprawca całego zamieszania. No ale sytuacja wyglądała poważnie, trzeba było wezwać karetkę, prosić o pomoc fachowców. Oni zaś błyskawicznie postawili chłopca do pionu, a właściwie do poziomu, bo jednak ciągle leżał. Nie było to już jednak leżenie woskowo bladej i pozbawionej życia kukiełki, lecz wymęczonego infekcją chłopczyka, który jest świadomy tego, co się z nim dzieje, ale zwyczajnie nie ma siły usiąść po kolejnej fali nudności.
I tak oto po raz drugi wakacje rozpoczynamy od perturbacji zdrowotnych. Podejrzewam, że pierwsze dni wolne, niewypełnione po brzegi zadaniami, stanowią dla naszych organizmów coś w rodzaju szoku. Przywykłe do dynamiki, przeskakiwania od działania do działania nie zauważają znaków STOP, ZWOLNIJ, ZATRZYMAJ SIĘ i muszą gwałtownie, w popłochu hamować. I choć wszystko odbywa się zgodnie z powtarzalnym rokrocznie planem, finał zaskakuje zupełnie jak zima drogowców, oferując całą gamę nieoczekiwanych zakłóceń i trudności. Z kątów wszelakich wyłażą czyhające na ten słabszy kondycyjnie moment wirusy i bakterie i dopadają zdezorientowanych, wymęczonych, działających ledwo co, na oparach energii delikwentów.
Tym razem w rolę delikwenta wcielił się Krzyś. Niestety. Ale było w tym trochę przewrotnego farta - mój młodszy synek, jeśli choruje, to intensywnie, a krótko (jak dotąd, ale wszyscy życzymy sobie, by ta statystyka nie uległa zmianie). Strachu nam napędza, a jakże, nie jest nam do śmiechu... Zamyśleni nad (mąż) i zaniepokojeni (ja) potencjalnym przebiegiem wydarzeń czasami nie zauważamy, że pacjent właśnie zwiewa z łóżka (domowego czy szpitalnego - wszystko jedno) i szuka towarzystwa do gry w piłkę. Bo przecież już dobrze się czuje.
***
Dziś możemy być o niego spokojniejsi, choć jeszcze nie w pełni uspokojeni.
***
W szpitalu spędziliśmy zaledwie kilka dni. To zdecydowanie za krótko, by wydawać jakiekolwiek kategoryczne sądy, występować w roli ekspertki od polskiej służby zdrowia. Wystarczy natomiast, by życzyć sobie jak najrzadszych powrotów do tego miejsca. Są oczywiście pobyty bardziej uciążliwe, miejsca gorsze i oddziały gorsze - ktoś powie - trudniejsze do zniesienia, związane z większym cierpieniem. Oczywiście. Czy to oznacza, że przykrości, jakich doświadczył mój synek i które stały się również moim udziałem, niewarte są zapisania? Czy słuszne jest w odniesieniu do tej delikatnej materii stosowanie miary porównawczej? Każdy z nas dysponuje indywidualną skalą wrażliwości i wytrzymałości, co dla jednego błahostką, dla drugiego stanowi doświadczenie nieomal nie do zniesienia.
Będę więc pisać dalej, bo to przynosi mi ulgę i pozwala uchwycić zaburzony, nieregularny rytm tego przejściowego czasu, wyjątkowego dla nas wszystkich.
***
Tych kilka zaledwie szpitalnych dni, poza długotrwałym stresem - przeżywanym przede wszystkim przez małego pacjenta, a przy okazji przez jego mamę - zaowocowało mnogością przeróżnych, często wzajemnie sprzecznych odczuć. Było w tym sporo serdeczności, a jednocześnie jakiegoś szczególnego rodzaju zawodowego zobojętnienia. Była otwartość na potrzeby pacjenta i jego pytania - ale już odpowiedzi na nie, choć zawsze padały, zrozumiałby tylko ktoś z co najmniej drugim stopniem specjalizacji. Czuliśmy się tak, jakbyśmy wbrew temu, co widzimy, a przede wszystkim wbrew własnej woli znaleźli się w oblężonej twierdzy. Przeciwnik niewidzialny, bramy otwarte na oścież, a wydostać się trudno, bo gdy tylko podejmujesz w tym kierunki jakieś działania, jakiś głos szepcze: "w domu nikt się tak twoim dzieckiem nie zaopiekuje tak jak tu". A gdy miękniesz, zostajesz, on, ten ktoś, właściciel tego instytucjonalnego głosu ociąga się z udzieleniem obiecanej pomocy, dawkuje ją: "z tym niczego teraz nie zrobimy".
***
Bycia pacjentem trzeba się nauczyć. Nie okazywać zbytniej pokory, nie dziękować nadmiernie - raz na jakiś czas jest to oczywiście wskazane, ale nie ciągle i nie za wszystko. Pielęgniarki wykonują swoją pracę. I owszem, nie wszystkie są wulkanami empatii, ale to nie oznacza, że za każdy jej przejaw należy się im pokłon i bukiet kwiatów. Chcę być dobrze zrozumiana - z szacunkiem podchodzę do każdej należycie wykonywanej pracy, sama sobie stawiam również bardzo wysokie wymagania. Życzliwość i empatyczność powinny być przejawem profesjonalizmu, nie aktem woli. Nie trzeba, nie powinno się, uważam, na taką postawę jakoś szczególnie zasługiwać, kupować jej. Bukiety i podziękowania empatycznym pielęgniarkom sprawią przyjemność i potwierdzą, że ich profesjonalizm jest doceniany, medycy pozbawieni empatii dzięki "darom" zyskają jakiś rodzaj fałszywej nad pacjentem władzy, a wręcz przewagi.
***
Do czego w szpitalu najtrudniej przywyknąć? Do braku prywatności. W szpitalu stajemy się chorującymi ciałami, z akcentem na chorobę. Podlegamy swoistemu dekonstrukcji na części skorodowane i niezainfekowane ( nieinteresujące/ zbędne/ niewymagające uwagi w procesie leczenia). Nasze istnienia nabierają lub tracą na wartości w zależności od jednostki chorobowej, którą reprezentujemy. Nasze potrzeby zredukowane są do praktycznego minimum. Dusza, ignorowana i nieco w wyniku sytuacji poobtłukiwana, przeczekuje ten niespokojny czas w kieszonce cienkiego jedwabnopodobnego szlafroka. Jakoś sobie poradzi, ucieleśni się lub ujedwabi, by ją zauważyć.
Niby więc mamy pokój z Krzysiem tylko dla siebie, ale przebrać się w nim swobodnie nie można, bo drzwi przeszklone, no i co chwilę ktoś przez tę szybę zagląda. Albo wchodzi, o coś pyta, coś sprawdza, choć to akurat nie "co chwilę" - średnia liczba odwiedzić służb stricte medycznych to trzy, cztery dziennie. Lekarze zaglądają rano, ale wieczorem już nie zawsze.
Nocne monitorowanie temperatury Krzysia nie budzi go i mu nie przeszkadza. Ja natomiast praktycznie nie śpię. Nie tyle z obawy o odczyty termometru - gorączkę udaje się szybko i na stałe zbić, jestem więc o to względnie spokojna. No ale człowiek leży tak na śpiąco rozchełstany, coś mu się może podwinąć, wyleźć, wydobyć w nieodpowiednim momencie... Tak, stresuje mnie to, co moje ciało może wyprawiać, gdy tracę nad nim kontrolę.
Zakłopotanie towarzyszy przy każdym niemal kroku. W drodze do toalety lub pod prysznic - usytuowane są dokładnie naprzeciwko dyżurki pielęgniarek, w zbytniej bliskości, że się tak wyrażę, akustycznej; drzwi do łazienki nie zamykają się od środka, a jedyne, co chroni przed nagłym wtargnięciem kogoś niepożądanego, to rachityczna tabliczka sygnalizująca "wolność" bądź "zajętość" pomieszczenia - pod warunkiem, że poprawnie zawieszona, o czym ja na przykład zapominam. W drodze do lodówki lub by skorzystać z czajnika: mniej więcej w połowie jest wspomniana dyżurka, a tam czujne oko siostry przełożonej - człowiek wraca do sali ze świeżo zaparzoną kawą i udaje, że nie przeczytał wiszącej nad lodówką informacji "Picie gorących napojów przy dzieciach zabronione".
A już najwyższy poziom zakłopotania osiągasz, gdy lekarz typowym dla tego zawodu narzeczem zaczyna tłumaczyć przyczyny dolegliwości dziecka. I nawet robi ukłon w stronę odbiorcy, pragnie mu wszystko objaśnić - mówi więc wolno, zupełnie jakby rozmawiał z obcokrajowcem. A ty niestety ni w ząb nie rozumiesz, co dziecku dolega. Zadajesz jakieś pytania, prosisz o wyjaśnienie, ale otrzymawszy je, jesteś dokładnie w tym samym miejscu.
Wtedy to już nie jest zakłopotanie, tylko jakiś rodzaj bezradności.
***
I to czekanie, i ciągle wszystkim powtarzanie tego samego. Najpierw lekarzowi z karetki, który skrupulatnie wszystko zapisywał, na tablecie. Myślisz, że sprzęt jest najpewniej zsieciowany i na pogotowiu wszyscy już wszystko wiedzą, a tu niespodzianka - to tylko elektroniczny, niepodłączony do żadnej bazy notatnik. Z omdlewającym dzieckiem trzeba swoje w kolejce odczekać, by przy okienku rejestracji jego historię powtórzyć po raz drugi, a w gabinecie dyżurnego pediatry zrobić to po raz trzeci. Tylko w jeszcze większym napięciu i zakłopotaniu, bo doktor mówi niewyraźnie - chyba ma tak naturalnie, w dodatku gada przez maseczkę, równocześnie wszystko zapisuje, używając najgłośniejszej klawiatury świata, tak że w sumie nie do końca wiadomo, o co pyta. Można poprosić o powtórzenie, ale niewiele to zmienia, jakość fonii pozostaje na poziomie polskich produkcji filmowych. Odpowiadam więc trochę na chybił trafił, mając nadzieję, że rozmawiamy o tym samym, co w karetce i przy rejestracji.
Historię Krzysia powtórzę jeszcze kilka razy, każdemu kolejnemu pojawiającemu się na dyżurze medykowi. Ale co tam, mogę i sto razy powtórzyć, byle się nim/ nami zajęto.
***
Czas spędzony na oddziale dziecięcym ma swoje smaczki. Dosłownie. I choć kucharki szpitalne robią, co mogą, by podnieść walory smakowe i estetyczne posiłków, trudno nie uśmiechnąć się z zakłopotaniem nad przedziwnymi wytworami ich pracy. Nie ich winą jest samotność serdla turlającego się po talerzyku nieprzynależącym do żadnego kompletu. Marchewkowa ciapa pozbawiona grama soli jest być może w tych okolicznościach najbardziej wyrafinowaną formą podawania marchewki. A posiekana drobno wędlina drobiowa - cóż z tego, że wedle starej szkoły dekoracji położona na liściu sałaty, skoro wygląda na już przez kogoś przeżutą - toż to wersja dla niepotrafiących jeszcze dobrze gryźć dzieci, proszę się nie czepiać!
Ach, i jeszcze te zupy mleczne o dziwnej konsystencji i zapachu przywołującym najgorsze przedszkolne koszmary! Nie zapominajmy o braku sztućców, bez których rozsmarowanie kawałka masła, wprawdzie skromnego rozmiarowo, ale odpowiednio twardego, wymaga uruchomienia głębszych pokładów pomysłowości... albo po prostu użycia palca.
***
W szpitalu nie ma miejsca na bezradność, trzeba się strzeć przed ukąszeniami tego jadowitego, bezzębnego potwora.
***
Szpitalny czas jest czasem dziwnym. To nie pomaga w złożeniu myśli w logiczny ciąg. Poczucie żalu (o co? do kogo?) miesza się z niepokojem, próba zaakceptowania ograniczeń sytuacji napotyka na barierę w postaci przekonania, że w każdym systemie pracują ludzie i wystarczy o tym pamiętać, by było bardziej ludzko.
Możliwe, że było najbardziej ludzko jak być mogło.
Możliwe też, że było byle jak.
Jedyne, co mogę w tym zamieszaniu zrobić, to spisać te szpitalne strzępy.
Komentarze
Prześlij komentarz