Olsztyn – Lublin – Wetlina – Warszawa – Olsztyn – oto trasa naszego najdłuższego wakacyjnego wyjazdu.
W ciągu tych kilku dni zaznaliśmy wielu przyjemności. Przyjemne było bycie ze sobą. Szkoda, że tylko we troje, mogłoby być we czworo, a nawet w pięcioro, ale dorastania dzieci i ich uchylania się od (nie)wątpliwych uroków wyjazdów z rodzicami - tego nie powstrzymasz!
Spacerowanie po zupełnie nieznanym mieście też jest przyjemnie. Poznawanie, bycie zaskakiwanym, poszukiwanie klucza do zrozumienia miejsca, w którym jest się zaledwie chwilę, jakiejś definicji do zapamiętania i podania dalej. Kiedyś Lublin słynął z wielokulturowości. Czy to określenie nadal aktualne – po dwudniowym zaledwie pobycie nie umiałabym odpowiedzieć. Z pewnością wisi tu coś w powietrzu – jakiś rodzaj melancholii i braku, tęsknota za czymś, co już nigdy nie wróci. A może to nie tęsknota i brak, lecz głód atakujący nagle - reakcja na obłędne zapachy z całkiem licznych tu restauracji serwujących kuchnię żydowską, gruzińską czy inną wschodnią? Albo jeszcze inaczej – może to po prostu aromat korzennej kawy?
Potem Bieszczady. Mogłyby być też inne góry, naprawdę dalecy jesteśmy od jakiejś w tym temacie kategoryczności. Wędrowanie po górach jest przyjemne - uczciwy wysiłek na miarę możliwości każdego z nas, swobodne rozmowy o bzdurach lub nieciążąca nikomu cisza, krajobraz, w którym odpoczywają zmysły, konieczność skupienia się na każdym kroku – wszystko to działa kojąco. Chodzenie po górach to w gruncie rzeczy prosta historia! Idziesz, męczysz się, myślisz o tym i o tamtym, zdobywasz jakiś szczyt, schodzisz z niego. A potem jest się głodnym (trzeba coś dobrego zjeść), brudnym (trzeba pozbyć się tych zabłoconych portek i ciężkich butów), i dumnym z siebie (nagroda za trudy dnia jak najbardziej się należy). Jak wszystkie te potrzeby zrealizować? O tym również za chwilę.
Czasami przyjemność przychodziła niespodziewanie, było w niej coś nadzwyczajnego, niemożliwego do powtórzenia w innym układzie okoliczności. W harmonii zagrały czas, okoliczności, emocje, pogoda, potrzeba chwili. Zetknęli się ze sobą ludzie jeszcze przed chwilą całkowicie nieznajomi i przypadkowi, a wystarczyło słowo (na przykład takie jedno na T.), by ujawniła się niewidzialna dotąd, a realna sieć połączeń!
Nie sposób wymienić i opisać wszystkiego, co uczyniło ten wakacyjny czas przyjemnym i pełnym doznań. Gdybym tak jednak miała wymienić choć kilka drobiazgów, wspomniałabym o
…kawie z tygielka.
Piliśmy taką kawę w Lublinie. Nie wątpię, że znajdziecie w tym mieście kawę serwowaną bardziej klasycznie, my jednak jakimś dziwnym (ale i szczęśliwym) trafem zawsze trafialiśmy do miejsc, gdzie czarny napar przygotowuje się przede wszystkim w tygielkach. Czy to Jazzve z aromatyczni daniami ormiańskimi i gruzińskimi, czy żydowska Mandragora, czy wreszcie oddalona nieco od zgiełku starówki, urocza księgarnio-kawiarnia Między słowami. Wszędzie tam zauważycie niewielkie miedziane naczynia, do których wsypuje się bardzo drobno zmieloną kawę, korzenne przyprawy (i ewentualnie cukier), zalewa się to zimną wodą, tygielek stawia na palniku gazowym bądź na specjalnej maszynce (a tradycyjnie w rozgrzanym piasku) i doprowadza do wrzenia - aż do uzyskania charakterystycznego kawowego kożuszka. Kojarzycie pewnie ten kożuszek z polską nieśmiertelną „tak zwaną kawą po turecku”, określaną w niektórych kręgach kawowych ekstremistów mianem plujki bądź fusiary. Moi drodzy, na nazwie zbieżności się kończą, uwierzcie - kawa z tygielka jest o niebo lepsza!
W lubelskich kawiarniach piliśmy kawę w różnych wersjach smakowych – z cynamonem lub z kardamonem, raczej bez cukru. W porcelanowych filiżankach bądź w glinianych czarkach.
***A drobnym druczkiem dodam, że nie trzeba jednak jechać aż do Lublina, żeby skosztować kawy z tygielka. Wystarczy odwiedzić Olsztyn. Mistrzostwo w przygotowaniu takiej kawy osiągnął mój mąż. I jego kawa smakuje mi najbardziej. Z cynamonem, kardamonem, słodka jak ulepek, czarna jak smoła… aromatyczna i od razu stawiająca na nogi. Kto pił, ten wie, a kto nie pił – zapraszamy! Adres na priv.
Pewnego dnia, tuż przed wyjściem na szlak, poznaliśmy
… Jasia Muzykanta,
utalentowanego chłopaka z Trzcianki (no i mamy słowo na T.), który tworzy piękną muzykę. Najpierw poznaliśmy człowieka Jasia, muzyka zaś to ciąg dalszy tej historii. Ale za to jak znakomity – żal byłoby nie wysłuchać!
Piosenki Jasia Muzykanta towarzyszyły nam w podróży do Chmiela i Zatwarnicy – śladem bieszczadzkich cerkwi i naszych wspomnień sprzed kilku lat - i wraz z deszcze utworzyły do niej przyjemną, z lekka nostalgiczną oprawę. Błędem byłoby jednak zaklasyfikowanie tej twórczości do tzw. poetyckich „snujów” – w pogodny dzień piosenki Jasia Muzykanta wypadają równie dobrze, spalone słońcem płyną swobodnie i leniwie, rozbłyskując od czasu do czasu ładnym dźwiękiem czy metaforą, jak dobrą puentą.
Wracając do spotkania, na Jasia Muzykanta natknęliśmy się w Bacówce pod Małą Rawką, gdzie poprzedniego wieczoru koncertował. Nie wiedzieliśmy, że jest z Trzcianki, a tym bardziej, że jest muzykiem. Gość jak gość, jeden z wielu. Co nie znaczy, że niezauważalny – bardzo wyrazisty w tym, jak wygląda i co mówi (i co tworzy, wtedy jednak jeszcze o tym nie wiedzieliśmy). No i trochę taki lokalny patriota z niego wyszedł:) Trzcianki wielokrotnie wspominanej w rozmowie, której chcąc nie chcąc świadkami byliśmy, wymienianej nawet z niejaką dumą, nie dało się po prostu nie usłyszeć. A że ja również pochodzę z Trzcianki, musiałam zapytać, czy chodzi o tę niedaleko Piły. Jasne, że o tę! I tak oto u podnóża Małej Rawki odbył się nieformalny mikrozlot trzcianian, z którego wynikły dwie rzeczy: muzyka – to wiadomo – i całkiem spore grono wspólnych znajomych. A to drugie o tyle zaskakujące, że ja długo już mieszkam poza Trzcianką, dzieli nas też sporo lat (na moją niekorzyść, niestety).
I niby tyle było naszej rozmowy, ale zostało po niej coś jeszcze. Czasem dobrze, po czterdziestce, w ferworze życiowych zmian (momentami nieco przytłaczających) spotkać kogoś, kto tak śmiało stawia wszystko na jedną kartę. I robi to po prostu. Spełnia marzenie, ot co.
Skoro już jesteśmy w Bieszczadach, przyjemnością, której oddawaliśmy się po długich górskich wędrówkach, były wizyty w
Trzynastce.
Trzynastka to miejsce - koncept: trochę kawiarnia, trochę winiarnia, galeria rękodzieła, a w dodatku księgarnia. Prowadzi ją pani Ewa, znana skądinąd wielbicielom naleśników gigantów z jagodami. W Trzynastce naleśników nie ma, serwowany jest natomiast autorski sernik, pysznie kremowy w środku, z wierzchu mocno przypieczony, w typie serników baskijskich. A do deseru warto zamówić świetne, dwudziestopięciosekundowe espresso, które parzy syn właścicielki, Maks.
Istotą tego miejsca jest świadomość, dlatego przy kawie znajdziesz kartonik z informacją o pochodzeniu ziaren, stopniu palenia, z ich charakterystyką smakową.
Pani Ewa wie wszystko na temat produktów, które oferuje swym klientom. Wie również, że większość z nich przybywa do Wetliny raz, dwa razy w życiu, dobrze więc, by zapamiętali to miejsce od najlepszej strony smaku. Czy to są lokalne destylaty, czy cydry (które szczególnie hołubi i promuje), rękodzieło czy wreszcie dostępna tu na miejscu literatura – możecie liczyć na kompetencje pani Ewy i jej dobrą radę. Trzynastka tętni życiem dzięki jej otwartości, serdeczności i wiedzy właśnie.
Jak wspomniałam, lubiliśmy zachodzić tam pod wieczór. Siadaliśmy w środku albo na zewnątrz, w zależności od dostępności stolika, zamawialiśmy espresso, piwo i cydr, i gadaliśmy. Albo nie gadaliśmy, tylko słuchaliśmy muzyki lub toczących się tutaj rozmów - o Andrejkowie („Cichy memoriał”), o sztuce parzenia kawy, o urokach pracy w gastronomii…
Prozaki, proziaki … i coś jeszcze
Na koniec tej mojej bardzo autorskiej i subiektywnej wyliczanki przyjemności, chciałabym wyrazić swój zachwyt nad jednym z najbardziej niepozornych bieszczadzkich specjałów, jakim są proziaki - placki mączne wypiekane z dodatkiem „prozy”, czyli sody. Sodowy posmak jest dla niektórych trudny do zniesienia, ale warto się przełamać i skosztować proziaków w Wetlinie, w Popasie. Bo gdy proziaki serwują twórcy tej wyjątkowej kulinarnej miejscówki, zaczynają dziać się prawdziwe cuda i rozkosze dla zmysłów.
Z proziaków uczynili podstawę do przygotowania niezwykle smacznych, zdrowych i - co nie mniej ważne – pięknych kanapek. W ich foodtrucku znajdą dla siebie coś pysznego zarówno miłośnicy mięsa (boczek, kurczak, kaszanka), jak i zwolennicy kuchni wege. Wszystkie proponowane tu kanapki stanowią perfekcyjnie przemyślaną kompozycją smaków, struktur, kolorów i kształtów. Dobór sosów, warzyw, pestek i kiełków (pożerał je nawet ich zatwardziały dotąd wróg, Krzyś) – wszystko w punkt i prosto w smak!
Niby to uliczne jedzenie, a tak ładnego i przemyślanego estetycznie nie uraczycie w wielu klasycznych restauracjach. Proziaki podawane w Popasie to wyrafinowane kompozycje – widzisz wszystkie składowe smaku, którego doświadczysz w pełni już przy pierwszym kęsie. Żaden plasterek nie został tu położony niechlujnie czy przypadkowo, żaden pojedynczy smak nie jest tłumiony przez pozostałe. Kanapka nie tonie w nadmiarze sosów, a jadalny kwiat – niespodziewany, wydawałoby się, akcent – nadaje jej odrobinę lekkości i finezji. Upaprać się, zajadając swojego proziaka, oczywiście upaprzesz, ale jakoś ładniej i fantazyjniej niż przy zwykłym hamburgerze😉
Spośród czterech wypróbowanych wariantów smakowych: ale kaszana, kura na popasie, pieczary na boczku i burak na kozie, nasze podniebienia szturmem zdobyło to ostatnie zestawienie. Pieczony burak z kozim serem, do tego marynowana gruszka i wiele jeszcze pomniejszych, ale budujących smak elementów – niby zestawienie dobrze znane, a serwowane w Popasie oszałamia, zadziwia i uzależnia.
I na koniec drobiazg, ale znów: znaczący i zachwycający - tutejsza lemoniada. Nigdzie nie spotkałam jej podanej tak ładnie (kwiatki, owocowy szaszłyk, kostki lodu z owocowym wnętrzem) i tak ostentacyjnie niesłodkiej. Żadnych syropów i innych wzmacniaczy smaku, czysty owoc. Wykrzywia gębę aż miło - mówi Krzyś - i sączy dalej, wyławiając kolejną jagodę.
Zgłodnieliście trochę?
Ja również, ale zanim udam się do kuchni, by spreparować sobie jakąś kanapkę - ani trochę konceptualną, tylko z tym, co się "nawinie", wspomnieć jeszcze muszę o
Magdzie i Mariuszu,
naszych serdecznych warszawskich znajomych, u których mieliśmy okazję gościć na zakończenie naszej wakacyjnej wyprawy. Cudowni gospodarze, świetni przewodnicy (co prawda Warszawa próbowało przez te dwa dni wszystkich nas usmażyć, rozsądniej więc było chować się w zamkniętych i w miarę możliwości klimatyzowanych pomieszczeniach, niż wychodzić na zewnątrz, ale i tak to i owo zobaczyliśmy). Wspaniali z nich również rozmówcy, którym żadne temat niestraszny, a lista poruszonych spraw i książek przeczytanych i polecanych sobie wzajemnie z pewnością rozmiarami przekroczyłaby ten długaśny wpis.
Warszawa bez Magdy i Mariusza byłaby tylko stolicą, zaś dzięki nim stała się miejscem inspirujących spotkań.
Wszystkie te drobne, a znaczące akty ułożyły mi się we wzór idealnie opisujący zadowolenie: niezaprzeczanie sobie + obecność + dokarmianie zmysłów +otwartość + cierpliwość.
Jestem pewna, że i w Waszym przypadku zadziała właśnie taka formuła. Rzecz nie w składnikach jako takich, ani nawet w ich ilości, tylko… w jakości.
Czyż nie?
PS. Jesteście kochani, że doczytaliście do końca.
https://www.facebook.com/p/POPAS-Wetlina-100081478578073/
https://www.facebook.com/search/top?q=jasiu%20muzykant
Komentarze
Prześlij komentarz