***
- Żelazko? A co to takiego? – żartobliwie pyta koleżanka. Jesteśmy w gościnie. Szykujemy się do wyjścia w miasto, chcę uprasować koszulki dla siebie i chłopców. Chłopcom zależy na tym trochę mniej niż mnie, ale nie dyskutują. Zresztą nie ma po co, bo żelazko zdematerializowało się. - Gdzieś musi być, pamiętam, że mieliśmy – komentuje sprawę mąż koleżanki. Kręci się po domu, szuka, zagląda do jednej szafki, drugiej, ale jakoś tak bez przekonania. - Kupiliśmy chyba. Albo nie, dostaliśmy w prezencie od twojej mamy. Tylko ona robi nam takie praktyczne prezenty.
-Których nigdy nie używamy – dodaje koleżanka i spogląda na mnie. – Jeśli tobie aż tak zależy, będziemy szukać dalej… Albo pożyczymy od sąsiadki.
- No nie, dajcie spokój. Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Skoro wy niewyprasowani, to my też damy radę.
- Się okaże – burczy pod nosem mąż, tym razem mój, i jest to prowokacja.
Cokolwiek miał na myśli, tragicznych skutków spowodowanych brakiem żelazka nie pamiętam. Zachowałam inne szczegóły tej wizyty – przyjemną posiadówkę w jednej z kawiarenek, najlepszy jak dotąd w moim życiu ramen w innej knajpce i najgorsze żarcie wegetariańskie w jeszcze innej. Co miało być pogniecione, takim zostało, a ile się przy tym wygładziło, tego się nie doliczę.
Można bez?
***
Zupełnie inaczej historia, czyjaś, sprzed kilkunastu lat. Drama z żelazkiem w tle, a właściwie nie tyle z żelazkiem, co z uporczywymi zagnieceniami i brakiem antidotum na nie, rozegrała się podczas pierwszej wizyty u przyszłych teściów matki pewnej narzeczonej. Zanim ujawnię szczegóły sprawy, pragnę podkreślić odwagę tej drobnej i zahukanej kobiety, która opuszczała rodzinną miejscowość raz na dwadzieścia lat albo i rzadziej, co zawsze skutkowało potężną migreną, niekiedy też mandatami wlepionymi jej przez konduktora za źle zakupiony bilet. Tym razem stres potęgował jeszcze fakt, że przed obcymi - i to ważnymi - musiała reprezentować nie tylko siebie, ale i męża. A jego pragnęła pokazać lepszego niż w rzeczywistości, dobrego na zapas, żeby przyszli teściowie długo wychodzili ze zdumienia, gdy już dojdzie do spotkania w cztery pary oczu.
Mąż w sumie też mógłby wybrać się w tę podróż, jako prywatny przedsiębiorca wolne brał, kiedy chciał, ale po pierwsze: po co, skoro może wysłać żonę, a po drugie: loty. Po fakcie nie omieszka oczywiście solidnie jej opieprzyć za to, że za dużo wydała, że się bawiła, a w domu robota czeka, a ta migrena to żadna migrena spowodowaną podróżą zapoznawczą, tylko kac. On już umie kaca od migreny rozróżnić. Głupia baba myśli, że go nabierze. A loty nie poszły, też przez nią.
Zanim jednak głupia baba wsiądzie do pociągu, u szwagierki zamawia kilka sukienek. Jest lato, więc sukienki letnie. Szwagierka szyje po taniości, z tego, co zostało po innych klientach. Córeczce też coś skapuje - czerwona sukieneczka mini, w kwiaty. Miała być dopasowana w biuście i na cienkich jak sznurki ramiączkach, ale materiał niezdatny. Wyszło luźniej i szerzej, trochę na podobieństwo kuchennego fartuszka, ale co tam, czerwień wszystko przyćmi.
Matka przeżywa nerwy – jedyna córka znalazła na studiach kawalera z drugiego końca Polski. Niby grzeczny, poprawny, ale taki nie swój chłopak. A jego rodzice? Bez zarzutu. Wspaniali. Gościnni. Tylko te sukienki od szwagierki… Gówno takie. Co usiądzie, robi się zakładka. Co wstaje, każe córce sprawdzić, czy się nie pogniotło bardziej.
- Sprawdź, kochana, czy wszystko gładko. Bo inaczej jak ja do ludzi pójdę.
- Mamo, nie przejmuj się, to drobiazg, nikt nawet nie zauważy.
- Ale co ty mówisz, jaki drobiazg – i już zaczyna się kręcić, pupę do okien sklepowych wystawia, by sprawdzić, jak się sprawy mają naprawdę.
- No i co ty mi tu pieprzysz, że małe zagniecenia! Widzę przecież, że tyłek mam pomięty jak gazeta. Ja cię proszę, odejdź kilka kroków, idź tak za mną. A potem mi powiesz, czy z daleka bardzo widać!
- Mamo, przestań, proszę! Tutaj naprawdę nikt nie zwraca na ciebie uwagi, nikt cię nie zna!
- Co przestań?! Jak przestań?! Jak cię widzą, tak cię piszą!
- Mamo, ja już nie mogę. Naprawdę nic nie widać. Ale skoro aż tak się wstydzisz, to może załóż ciemne okulary. Staniesz się niewidzialna.
Ne wiem, czy okulary pomogły. Jedyne co wiem, to że w ten upalny letni dzień, pod wieczór rozpadało się i nastąpiła zmiana problemu. Zagniecenia zniknęły, ujawnił się biust. Jeśli cokolwiek mogło tego dnia przykuć uwagę gawiedzi, to właśnie te dwie, dość pokaźne jak na tak drobną matczyną istotę, oblepione tkaniną i rozedrgane szlochem piersi. Ale czy ktoś to słyszał i zauważył?
Przyszli teściowie wyrazili zadowolenie z wizyty zapoznawczej. Nie zgłaszali żadnych zastrzeżeń do stroju goszczącej u nich matki narzeczonej. Narzeczona zaś następnego dnia rano z nieukrywaną ulgą wpakowała mamę do pociągu, obiecując sobie w myślach, że sama nigdy nie będzie przejmować się taki głupotami jak zanadto gniotący się materiał i co w związku z tym inni pomyślą. Naprawdę nie trzeba być bez zarzutu.
Pamiętała o tym przez jakiś czas. Potem jednak nabawiła się nagniotków, szczękościsku i nerwicy żołądka. Lekarz powiedział, że dolegliwości te bynajmniej nie wynikają z uprawiania jogi i biegania boso po trawie.
Więc z czego?
Komentarze
Prześlij komentarz