Wszystkie moje poranki

 Sobotę lubię najbardziej. Zdecydowanie bardziej niż niedzielę. Sobota to jedyny w tygodniu dzień, kiedy w ogóle nie myślę o pracy, nic do niej nie robię, i (prawie – ale bardzo pracuję nad tym, żeby było „w ogóle”) nie mam w związku z tym wyrzutów sumienia. Przyjemny flow łapię już gdzieś po szesnastej w piątek, ale dopiero w sobotni poranek w pełni czuję, że mam weekend. (W pierwszym odruchu chciałam napisać, że zasłużyłam na weekend, ale przecież wolne w pracy to prawo człowieka, prawda? nawet jeśli nie wszystko idzie jak należy,  nie trzeba tu na nic zasługiwać!)

Organizm powoli przyzwyczaja się do wolnego. Niby można dłużej pospać, ale wewnętrzny zegar wyregulowany na pobudkę o 5.45 zrywa się do akcji punktualnie nawet wtedy, mimo braku zewnętrznych „zachęt” w postaci brzęczenia budzika z komórki. W niedzielę udaje się zwykle pospać godzinę dłużej. Gdyby po niej nastąpił wolny poniedziałek, kto wie, może nie opuściłabym łóżka nawet do południa?

To oczywiście niemożliwa do spełnienia fantazja. Z rodzinnego domu wyniosłam pogardę dla obiboków garujących w wyrze dłużej niż do szóstej. Tylko nabyta z wiekiem ogłada powstrzymuje mnie dziś od walenia w garnek o 7.00 i wzywania rodaków do wspólnego czynuJ.

Jeszcze parę lat temu wewnętrzny budzik (zsynchronizowany z tym zewnętrznym, komórkowym) rozdzwaniał się dużo wcześniej. Pracowałam wtedy w wiosce  oddalonej o jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od mojego miasta. Żeby się ze wszystkim wyrobić i zdążyć na autobus, musiałam wstawać o 4.50. Jasne, że mnie to wkurzało i przygnębiało – zwłaszcza jesienią i zimą. Poranna krzątanina dawała mi jednak również poczucie kontroli nad życiem – własnym i rodziny. Złudne, wiadomo, ale to uświadamiałam sobie zwykle dopiero wieczorem. O poranku wszystko odbywało się mniej więcej według planu – pięć minut na ubranie się (o ile poprzedniego wieczoru wszystko przygotowałam i rano nie zmieniłam zdania), szybka kawa, jakiś jogurt z musli, kwadrans na zrobienie kanapek, pół godziny na dojście do celu – dworca pks. Nawet pasażerowie w  porannych autobusach byli mniej więcej ci sami i siadali zwykle na tych samych miejscach – jedni wracali z nocnej zmiany, drudzy do pracy dopiero się wybierali. Powtarzalność i porządek pozwalały mi te poranki przetrwać, a nawet polubić  – nie na tyle jednak, by po zmianie pracy - pierwszej, potem kolejnej (w tym wypadku połączonej z przeprowadzką na północny wschód Polski) - nie cieszyć się z faktu, że już nie muszę dojeżdżać. Odzyskałam trochę czasu na wypoczynek. Sęk w tym, że po drodze zapomniałam, jak to jest wypoczywać.

Ale próbuję, usilnie próbuję przypomnieć sobie, jak to się robi. Kluczowe w tym procesie wydają mi się właśnie poranki sobotnie, jedyne poza niedzielnymi pozbawione wewnętrznego napięcia. Puszczam na luz i staram się niczego od siebie nie wymagać. Czy wstaję dużo później niż zwykle? Oczywiście, że nie. Jeśli jednak ta pobudka nie wynika z jakiegoś zmartwienia czy problemu ze spaniem (bo jego jakość  też z wielu powodów gorsza niż kiedyś), staram się  te godziny niesnu, podczas gdy wszyscy domownicy wciąż jeszcze odpoczywają, potraktować  jako swoisty dar. Wymykam się z ciepłej i przytulnej sypialni, w której i tak nie byłoby już ze mnie żadnego pożytku, tylko bym się kręciła i zadręczała myślą o marnowaniu czasu, instaluję w salonie, trochę czytam, piszę. Robię coś dla siebie, bez pośpiechu. Jestem tylko ze sobą, mogę więc coś tam ze sobą ustalić. Sprzyja temu cisza zaspanego domu, wypełnionego oddechami bliskich, które otulają mnie i uspokajają.

 

Nie sprzyja telefon, do którego bez potrzeby i bez sensu zaglądam. Zbyt często. 

 

Gdybyśmy mieli psa, to ja z pewnością wychodziłabym z nim na spacer, dołączając do porannych, nie w pełni  świadomych widm - w zależności od pory roku trzęsących się z zimna, rozpoznawalnych tylko  po obłoku oddechu, wydobywających się z porannej mgły, w kurtce narzuconej na piżamę, w odzieży nibysportowej, w crocsach i kolorowych skarpetkach, w klapkach. Materializowałabym się z każdą chwilą rześkiego poranka.

Psa nie mamy.

Nie mamy też chleba. Porzucam więc czytanie, pisanie, w telefonie sprawdzam, czy już czynne i o poranku sobotnim udaję się do pobliskiej piekarni. A przed nią kolejka. „Stoję w kolejce po chleb” – sąsiadka z ogonka komunikuje telefonicznie swoje zadowolenie chyba, a może chce kogoś zaskoczyć, bo wiadomo, chleb dawno przestał być towarem deficytowym, a tu proszę, zapowiada się co najmniej kwadrans stania, dreptania, delikatnego przesuwania w stronę lady.

Czekając na swoja kolej, można się nawąchać (świeże bochenki pachną nieziemsko i już nie mogę się doczekać, kiedy mój małżonek szanowny powróci do swego hobby i będę miała ten zapach w domu, a zapach ten nigdy mi nie spowszednieje), napić się kawy – kolejny lokalny rzemieślnik promuje swoją działalność.  I napatrzeć.

Bardzo lubię patrzeć na ludzi o poranku, zwłaszcza w sobotę. Są, jesteśmy wtedy najprawdziwsi. Nieuczesani i nieumalowani.  W przypadkowej garderobie, jeszcze bez śladu kreacji. Mili lub niemili dla siebie prawdziwie. Wyjęci z kontekstu różnych ról i odpowiedzialności.

 I wszyscy tak samo głodni.  



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Komentarze