Foksterier
szorstkowłosy, (…) – to pies
temperamentny i bardzo pewny siebie. Pomimo niewielkich rozmiarów jest
przekonany o swojej niespotykanej sile i nieomylności. W konfrontacji z
większymi psami nie zawsze wychodzi mu to na dobre.
Manchester terier: „Mały wojownik o silnym
charakterze. Mają
one dużo energii i ogromną potrzebę ruchu. Wymagają także stymulacji
umysłowej.
„Charakter yorkshire teriera przeczy jego niewielkiej posturze – jest bardzo pewny siebie. Ich usposobienie i brawura
sprawiają, że te psiaki w ogóle nie mają hamulców. Potwierdza to opinie o
yorkshire terierach, według których te maluchy nie czują respektu nawet przed
dużo większymi od siebie psami.”*
Wszystkie cytaty pochodzą ze strony
zwierzaki.pl
Otóż nie, Moi Drodzy. Nie szukam dla siebie psa. Wyznam
szczerze, że nie należę do skądinąd szlachetnego towarzystwa psiarzy – nie
doskwiera mi brak psiego towarzystwa, nie tęsknię za odgłosem drepczących za mną
czterech łapek, drapaniem pazurków, dyszeniem, warczeniem czy poszczekiwaniem –
nawet incydentalnym. Nie brakuje mi też przepełnionego bezwarunkową miłością psiego
spojrzenia. Jedyne, czego trochę zazdroszczę, to regularnych spacerów – ruchu brakuje
mi zwłaszcza ostatnio, gdy przechodzę kryzys biegowy. No i patrzę na moje
koleżanki - właścicielki psów, widzę, jak doskonale ten powtarzany kilka razy
dziennie obowiązek wpływa na ich kondycję, samopoczucie, jak błyskawicznie
mobilizują się do wyzwań dnia. Dla takich efektów byłabym w stanie znieść poranne
wstawanie - o czym donoszę o 7.30 w niedzielę, w dość pochmurny poranek, spod
ciepłego kocyka. I bez grama uszczypliwości.
No więc psiarą
nie jestem. Jedyny piesek, którego naprawdę lubię – pierwszy od dawna - to
pewna psia dama o pseudonimie Inspektor Gronostaj. Poznałyśmy się w sierpniu, w
okolicznościach wysoce dla damy tej niekomfortowych – przyjechałam wraz z
dwuosobową drużyną i przejęłam jej kwaterę główną, sypialnię właścicieli! Inspektor
Gronostaj zniosła ten fakt z godnością, bez cienia urazy. To piesek, rzekłabym,
doskonały: nie za duży i nie za mały, o charakterze wyrazistym, ale nie
dominującym, pogodny, towarzyski i żywiołowy. Ani zbyt narzucający się,
hałaśliwy, ani nazbyt wycofany.
A propos
wycofania – przypomina mi się inny piesek, należący do mojej toruńskiej
koleżanki. Czarny jak węgielek, pogodny z natury kundelek, któremu w pewnym
momencie przybyło dwóch kocich towarzyszy. Czarny jak węgielek kundelek
stał się nagle niewidzialny, albo inaczej: osiągnął mistrzostwo w sztuce bycia
tłem – koty całkowicie go zdominowały, zawłaszczyły jego przestrzeń, a on
dosłownie chodził po ścianach, byleby tylko nie podpaść kociej szajce. W jego
psim sercu nie znalazło się wystraczająco dużo mocy, by zawalczyć o pierwszeństwo,
zaszczekać przeciwko dziejącej się niesprawiedliwości, wyjadaniu z miski i
zajmowaniu ulubionego legowiska. Kto wie, może ta sytuacja mu jakoś pasowała?
Podobnie jak nam, ludziom odpowiada niekiedy pewnego rodzaju zależność? Mimo że
głośno na nią narzekamy? Ale co ja tam wiem - jak wspomniałam, na zwierzętach
nie znam się prawie w ogóle, a na ludziach – o tyle, o ile…
Miałam wprawdzie kiedyś
psa, a właściwie mieli go moi rodzice. Niejednego zresztą. Przez nasz dom w
miasteczku T. przeparadowała cała plejada różnych psich okazów, żeby nie
powiedzieć – dziwolągów. Co jeden to większy oryginał. Z głębokiego dzieciństwa
pamiętam Reksia – niewielkiego kundelka jako żywo przypominającego tego z
bajki… ale tylko z wyglądu. Przed oczyma mam dość wyraźny obraz kolegów mojego
taty – licznych panów gołębiarzy, wiecznie zakłócających domowy spokój jakimiś
niecierpiącymi zwłoki sprawami. Widzę, jak wiszą na płocie lub furtce i drą się
w niebogłosy, podczas gdy u ich stóp podskakuje mała i przeraźliwie szczekliwa
psia cholera. Nie popieram szczucia kogokolwiek, ale czasem żałowałam, że… Okoliczności
zniknięcia Reksia nie pamiętam, mam nadzieję tylko, że nie były tragiczne. Ten
piesek wyjątkowo dobrze czuł, kto przyjaciel, a kto wróg, ale był niestety
tylko pieskiem w okrutnym ludzkim świecie.
Na posterunku
zastąpił go zupełnie nieszkodliwy Dżeki. To kolejne bajkowe imię, z pewnością
wybrane przez nas, dzieci - jestem z pokolenia, które uwielbiało animację o
niedźwiadkach Dżekim i Nuce. Kolejny kundelek, istota bezkolizyjna i
bezproblemowa, biegająca swobodnie po osiedlu i nikomu nieszkodząca, pominąwszy
kwestię pozostawionych tu i ówdzie odchodów – za co po fakcie wszystkich
przepraszam, ale pamiętajcie, wtedy obowiązywały inne standardy opieki nad
psem.
Ostatnim
pieskiem, z którym łączyła mnie jakaś więź – toksyczna i niezdrowa, ale i tak bywa - była Sonia. Psinka rasowa, ze
szlachetnego, ale wymagającego rodu terierów. Dokładnie manchester terrier. Było
to stworzenie tyleż piękne, co wredne, złośliwe i… pewnie w jakimś sensie
nieszczęśliwe. Niestety trafiło do właścicieli mających doświadczenie z
kundelkami - pieskami raczej bezproblemowymi (no, może poza nadmierną
szczekliwością), układnymi i w miarę posłusznymi, wobec których nie trzeba było
stosować jakichś drastycznych strategii wychowawczych. Mówiąc prościej – od razu
wiedziały, kto rządzi - my. Sonia też od początku wiedziała – rządzi ona, a
nasze próby wyprowadzenia jej z błędu przynosiły marne i przykre efekty.
Wypracowaliśmy więc kilka strategii przetrwania: niczego nie wolno zostawiać
na stole, bo Sonia pożre to razem z opakowaniem. Kiedy przychodzą goście,
trzeba ją, zapiętą na smyczy, ukryć w innym pomieszczeniu, najlepiej oddalonym
od miejsca spotkania, by przeraźliwym wyciem (a była w tym niezmordowana) nie
zagłuszała rozmów. Na spacerze można ją spuścić ze smyczy tylko pod warunkiem,
że w zasięgu wzroku sokoła nie ma innej istoty ludzkiej czy psiej – w przeciwnym razie awantura gwarantowana. Spacerując w pobliżu
jeziora, zwłaszcza późną jesienią lub zimą, nie wolno Soni spuszczać ze smyczy,
bo inaczej wskoczy do zimnej już przecież wody, a potem będzie piszczeć z bólu.
Zmarzniętą i przestraszoną trzeba będzie otulić zdjętym z własnego grzbietu
okryciem wierzchnim, ratując zdrowie psa, samemu zaś ryzykując zapalenie płuc…
Z perspektywy czasu
jasno widzę wszystkie niedobory naszej wiedzy o psiej naturze – po prostu nie
byliśmy przygotowani na tak temperamentną rasę, jaką jest terier. Słyszało się
dużo o jego inteligencji, ale o dominującej i niezależnej (w przypadku Soni
czytaj: niesfornej) naturze już niekoniecznie. Myślę też, że Sonia była trochę taką czarną owcą w szlachetnym rodzie, w dodatku niezbyt rozumną - jak inaczej wytłumaczyć upór w powtarzaniu pewnych szkodzących
jej zachowań?
W czasie kiedy w moim rodzinnym domu walkę o władzę absolutną toczyła Sonia, często odwiedzałam dom rodzinny przyszłego męża. Urzędował tam kolejny terier,
a dokładnie foksterier o imieniu Markus. Czy coś łączyło go z Sonią, poza jakąś
genetyczną układanką? Z pewnością poczucie niezależności i pewność siebie, no i
zamiłowanie do spacerów nad jeziorem. Poza tym same różnice. Zwłaszcza ta
inteligencja i temperament. Markus był pogodny i nieskłonny do awantur, rzadko
na kogokolwiek warczał. Szybko reagował na zmianę sytuacji. Kiedy na jego
terytorium pojawił się pierwszy berbeć – dziś już dziewiętnastoletni
młodzieniec - swoje niezadowolenie wyraził, podszczypując pampersa – a gdy
został skarcony, już sobie nie pozwolił na podobne zachowania. Niczego nie kradł
z talerzy – w ogóle do jedzenia miał wyjątkowe jak na psa podejście – nie najadał
się na zapas. Teściowie stawiali mu w przedpokoju otwarty worek z suchą karmą,
do której Markus zaglądał, gdy miał ochotę. Długo trwało, zanim torba
opustoszała. Był psem, którego nie szkolono – miał po prostu taki zrównoważony charakter.
***
Czasami zachowuję
się zupełnie jak terier – pomyślałam jakiś czas temu. Niezbadane są ścieżki,
którymi wędruje ludzki umysł, prawda? Wracaliśmy właśnie z Piły, z nieudanego półmaratonu,
do Olsztyna. Cztery godziny w podróży. W sam raz, by przemyśleć, co się właściwie
wydarzyło.
Po raz drugi w
moim długim już biegowym życiu nie ukończyłam zawodów. Zeszłam z trasy. A ze
mną – nolens volens - mąż, który spokojnie dobiegłby do celu, ale gdy ujrzał
mnie taką biedną, zapłakaną i smutną… wiadomo, wolał nie ryzykować.
Co się właściwie
stało? Czy o porażce (bo tak postrzegałam tę sytuację) zadecydowała pogoda? Wyjątkowy
nawet jak na wrzesień upał, fatalna godzina rozpoczęcia biegu: południe –
słońce w zenicie, asfalt nagrzany do niemożliwości? Ale przecież dla wszystkich
warunki były takie same. I dla wszystkich tak samo zabrakło wody!
A może to efekt
emocji związanych z wizytą w mieście, z którego zaledwie rok wcześniej
wyprowadziliśmy się? Dużo wzruszających spotkań, a nawet kilka rozczarowań?
Albo jeszcze coś
innego (CZAS WRESZCIE SIĘ PRZYZNAĆ!): nadmierny optymizm odnośnie do własnych
możliwości? Kiepskie wytrenowanie ciała i ślepota ducha, który jakby tego nie
widział albo zapomniał, w jakim ciele gości – a przecież jest ono odrobinę starsze,
bardziej zmęczone, skłonne raczej do długich jednostajnych rajdów aniżeli do szaleńczych
pogoni!
Wolniej, wolniej –
może mi radzić mąż, a ja i tak pobiegnę, jakby czas się mnie nie imał. Jakbym
była niezwyciężona.
Zupełnie jak
terier. Tylko który: foks, manchester czy york?
No chyba że…
Markus
Komentarze
Prześlij komentarz