Listopad zakończyłam z hukiem. I bynajmniej nie o huk imprezowy tutaj chodzi, choć owszem, tego też nie zabrakło. Andrzejki świętowałam podwójnie – najpierw prywatnie, potem służbowo, nadzorując szkolną dyskotekę. Nie było tak źle na tej szkolnej zabawie, z wyjątkiem huku pękających (nie z własnej woli) balonów. Ale to drobiazg! Ósmoklasiści zaserwowali tak świetną muzykę, że nóżka sama chodziła, oczywiście nie tylko moja! Było mnóstwo tanecznych numerów z minionych dwóch dekad i zaledwie śladowe ilości disco polo. A już w ogóle zaniechano koszmarnych dyskotekowych przeróbek przebojów z dawnych lat, które brzmią z grubsza jednakowo - jak dławiący się robot kuchenny udający Madonnę czy Krawczyka. Punkt dla ambitnej młodzieży, od której wyczucia i gustu mógłby się uczyć niejeden profesjonalny didżej, a na pewno ten obsługujący imprezę, na której byłam prywatnie. Jestem jednak dobrej myśli, zmiana nadchodzi – jeden z czwartoklasistów wyznał mi, że marzy o didżejce. Sądząc po bluzach, które nosi – z logo Iron Maiden na przykład – jego imprezy będą wymagały od uczestników większej tanecznej kreatywności niż zwykłe raz dwa trzy raz dwa trzy czy, mówiąc po ludzku, umcy umcy.
Wracając jednak do hucznego finału listopada… Czy to zmęczenie, nieuwaga, czy może złe licho spowodowało, że sięgając po deskę do krojenia, stłukłam trzy z czterech dopiero co zakupionych kieliszków do czerwonego wina, chwilę wcześniej umytych i oczekujących na przeniesienie do witrynki… Tłuczenie naczyń nie jest mi obce, choć daleko mi w tej konkurencji do Magdy Gessler, ale żeby aż trzy na raz?
To dobry znak, prawda?
2 grudnia 2024r.
Komentarze
Prześlij komentarz