Napiszę o pracy, dobrze?
(Tę prośbę o pozwolenie kieruję niby do Was, ale przede wszystkim do siebie. A pytam właściwie o to, czy pisać o szkole na pewno muszę, tak po godzinach? Nie ma niczego ciekawszego? Nie dałoby się mniej zawodowo, a bardziej osobiście?)
Od razu odpowiadam: chwilowo nie dałoby się. Po pierwsze: zanurzona jestem w tej robocie po czubeczek koczka. Podobno taki jest los szkolnych polonistów, ech! Mistrzowsko ujął ten nasz los Jerzy Waligórski w "Liście w sprawie polonistów". Przeczytałam go niestety za późno - na tyle późno, że już się trochę w tym zawodzie rozgościłam i pomimo rozlicznych deklaracji rozwodowych pozostałam. Póki co.
Uświadomiłam sobie ostatnio, że od 2001 roku, kiedy rozpoczęła się moja belferska droga, uczyłam w pięciu typach szkół: gimnazjum, liceum, technikum, pracowałam w ośrodku socjoterapeutycznym, a od roku jestem w podstawówce. Na tym nie koniec różnorodności – każdy kolejny rok przynosił jakieś wyzwania, ciekawe doświadczenia, naprawdę zero nudy. Tyle się zawsze działo, że nie wiadomo było czasem, w co ręce włożyć. I nadal tak jest.
Wszyscy tak mają czy to ja jakoś specjalnie przyciągam „okazje” do działania? Pewnie i jedno, i drugie... ale drugie bardziej. Świetnie opisał tę „przypadłość” mój starszy syn, który ostatnio podczas zajęć z HR-u wystąpił w roli ochotniczego kandydata do pracy. Sprawdzano na nim techniki przeprowadzania rozmowy kwalifikacyjnej. Nie trzeba go było długo prosić o zgodę na udział w ćwiczeniu – wprawdzie specjalnie się nie wychylał, ale też nie unikał wzroku osoby prowadzącej zajęcia, w trakcie wyboru kandydata na królika doświadczalnego nie szukał czegoś w torbie ani nie obserwował przez okno sikorek skubiących wiszącą na drzewku słoninkę. Po prostu - poczuł zew przygody i odpowiedział na wezwanie.
Znam ten zew bardzo dobrze, bo sama często go słyszę. A gdy słyszę, drętwieje mi ta część jamy gębowej, która mówi „nie”. Pracuję nad jej odblokowaniem, regularnie wykonuję ćwiczenia relaksacyjnie i rozciągające, ale podobno ten trening nie osłabia żądzy przygody.
No ale przygoda w szkole – coś mi się tu nie pomieszało?
Powiedzcie sami, co sądzicie o takim wyzwaniu: lekcja języka polskiego dla dzieci z zagranicy. Grupa w składzie: chłopiec z Ukrainy, cztery miesiące w Polsce, zna już podstawowe słownictwo szkolne, kilkanaście czasowników i rzeczowników; dwie Gruzinki: jedna jest tutaj od dwóch lat, mówi świetnie, druga jest tu krótko, po polsku nie mówi w ogóle. Trzy różne poziomy językowe w jednym zespole - jak to ugryźć? Biegam pomiędzy nimi i nadzoruję wszystkich po trochu. Językowo aż furkocze – mówi się tutaj po polsku, rosyjsku, ukraińsku i gruzińsku, a do tego po angielsku (tylko w tym języku wszyscy rozumieją wszystko). Improwizujemy, gestykulujemy, wygłupiamy się, śmiejemy. Wychodzę z tych zajęć zgrzana i nakręcona, naładowana energią… jak po dobrym koncercie czy treningu. Jakbym połknęła bombę witaminową.
Musiałam o tym napisać.
Ale jutro, obiecuję, ani słowa o pracy.
Komentarze
Prześlij komentarz