ziarenko nadziei

 

Pomysł z kalendarzem, doprowadzenie go do końca, mimo kilku obiektywnych i wyimaginowanych trudności (tych drugich jak zwykle więcej;), sprawiły, że złagodniałam nieco w kwestii podejmowania wyzwań i postanowień, nie tylko noworocznych. Od pewnego czasu byłam wobec tego zwyczaju (czy mody) mocno sceptyczna, co wynikało rzecz jasna z poniesionych na polu realizacyjnym porażek. Licznych. Jakoś zawsze więcej udawało mi się osiągnąć po cichu, incognito, gdy nikt się niczego po mnie nie spodziewał. Deklaracje oficjalne kończyły się zaś spektakularnym fiaskiem, cudze oczekiwania paraliżowały, mimo iż sama je swoimi słowami prowokowałam.  No ale tak się dzieje, gdy nieposłuszna gęba klepie byle co, obiecuje gruszki na wierzbie, przysięga na wszelkie świętości, że nie spocznie, dopóki… bez uprzednich konsultacji z układem decyzyjnym, nie oceniwszy realnie sił i możliwości. 


Było  w tym jednak coś więcej…


Ten niegdysiejszy rozmach w snuciu planów wydaje mi się rodzinnym dziedzictwem, które musiałam w końcu zaakceptować. Z czasu dzieciństwa pochodzi wspomnienie czyjegoś błysku w oku towarzyszącego kreowaniu wizji bogactwa i szczęśliwości, należnej nam jak psu miska i dostępnej niemal na wyciągnięcie ręki, czyjejś pewności, że wystarczy marzenie wypowiedzieć, by uruchomiła się ponadziemna machina samospełniająca. W opowieściach tych wszystko było piękne i proste. Dziecięca wyobraźnia wibrowała od nich, a schwytane w potrzask nadziei i wiary dziecięce serce gotowe było wyruszyć za marzycielem na koniec świata. Ale potem nadchodził poranek, z czyjąś skacowaną głową, pociechami oczekującymi jakiegoś ciągu dalszego, z prozaiczną, zapracowaną, nierozumiejącą niczego żoną, która, gdyby mogła, wymieniłaby te słowa i plany - zawsze w nadmiarze - na kilogram mąki, jakiś sprzęt do domu, ubranko dla najmłodszego syna. Ale słów nikt nie chciał, obietnic tym bardziej - wzbudzały tylko pogardliwy śmiech, bo w ich autorze już dawno rozpoznano nie marzyciela czy wizjonera, a uciekiniera od codzienności, tak samo szarej i burej dla każdego. Myślał może, że jest od innych lepszy, że go to ominie?

Pozostawał wstyd.

   

Te fantazje w różnych wariantach i wersjach towarzyszyły nam przez lata i nadal ślizgają się po nierównych kamieniach codzienności, która nigdy nie spełni oczekiwań opowiadacza. Rząd nie taki, burmistrz za młody, dzieci niewdzięczne, świat spsiał. Snują się te plany, wizje, marzenia jak osmętnice z młodopolskich wierszy - nieczekane, nieproszone, wyrzucane jak ciało obce w paroksyzmach kaszlu. Mimowolni słuchacze akceptują to bajanie jak nieszkodliwe dziwactwo. Godzą się na nie z przyzwyczajenia i z powodu współczucia dla człowieka, który zmyśla, bo nigdy i nigdzie do końca się nie odnalazł. Jego wizje już jednak nie rozgrzewają wyobraźni i w nikim nie rezonują, lekko jedynie naruszają wypracowany przez lata spokój.


Aż pewnego dnia odkrywasz, że i ty tak fantazjujesz. Ciebie też to dotknęło - w lustrze, we własnym spojrzeniu dostrzegasz ten sam błysk, w słowach wyczuwasz tę samą lekkość, ten sam przymus każe ci rzucać je na cztery wiatry. Obiecujesz, przyrzekasz, budujesz zamki na wodzie. Dręczy cię to samo dążenie, ten sam pęd ku lepszemu. Ale mówiąc tylko, już się spalasz. Czujesz, że nic z tego nie będzie, żaden czyn nie ma sensu, bo czymże on będzie zresztą, jeśli nie marną kopią idei?

I znów wstyd. 

I żal, wielki żal do świata, że nie dał rady.


Świat czy ty?


Kiedy uświadomisz sobie, że nie mówisz już o kimś, tylko o sobie, doznajesz pewnego rodzaju wstrząsu - jak po zdiagnozowaniu jakiegoś schorzenia, nieopisanego przez naukę, a wręcz lekceważonego przez nią. “Tego” się nie leczy. Z “tym” się żyje, w narastającej rozpaczy, zgorzknieniu.


Ostatkiem buntu wykonujesz prozaiczny test; rysujesz tabelę składającą się z dwóch kolumn: “planowane” i “zrealizowane”. Pustka po jednej ze stron nie pozostawia złudzeń…


 I wtedy wszystko można zmienić. Bo tabela tabelą, ale najważniejsza jest interpretacja.


Z wpatrywania się w pustkę wynika niewiele, dlatego wzrok ucieka od niej, jakby w odruchu samoobrony. Wzrok jest od widzenia czegoś, serce potrzebuje nadziei, jedno napędza drugie. 

Tego również się nie leczy. 

A wręcz odwrotnie - pielęgnuje.

Tęsknota, niezadowolenie, fantazjowanie o lepszym życiu nie są złe. I niespieszne tempo też nie jest złe.

 Co z tego, że inni...

Ważne jest to, co twoje. Że twoje.  

Zaczynasz  to rozumieć.


Niektórzy potrzebują bardzo długiego pasa startowego, lat, by zgodzić się na siebie.  Chowają marzenia po kieszeniach, od czasu do czasu wyjmując jedno ziarenko, by sprawdzić, czy nie uschło, znów je chowają, robią coś zamiast, aż wreszcie są gotowi. 


Trzeba jakoś to przetrwać chude lata, bez sił i lepszych widoków. Byle mieć w kieszeni to jedno ziarenko.  Byle go nie zgubić. 





 















 

  
























Komentarze