2 stycznia miałam poranny trzygodzinny
dyżur w świetlicy szkolnej. Był to mój pierwszy dzień pracy po 11 wolnych. Obawiałam się tego powrotu. Bez jakichś konkretnych, racjonalnych
powodów. Nic szczególnego, standardowy w moim przypadku poweekendowy stres, tylko – ze względu
na długość przerwy - w wersji hard. W związku z tym nie spałam za dobrze – mimo
iż zadbałam, by położyć się w miarę wcześnie, bez niebieskiej poświaty;
wyciszyłam też telefon, żeby mi nie brzęczał wiadomościami przysyłanymi przez
znajomych – sowy, którym na pogaduchy zbiera się raczej nocną porą. Po
półgodzinie, czyli w półśnie już będąc, zaczęłam
się jednak obawiać, że skoro wyciszyłam, nie usłyszę budzika nastawionego na
5.30, a sama z siebie budzę się ostatnio dopiero o 8.30. Postanowiłam więc nie
ryzykować i wstałam, by wyłączyć wyciszenie i niestety na kilka godzin przepłoszyłam
sen.
Przez większość życia, gdy byłam
zmęczona, ba - gdy tylko przyłożyłam głowę do poduszki, zasypiałam snem
sprawiedliwej. Teraz, by zasnąć, muszę się naprawdę namęczyć. Walczę z własną
głową. Próbuję ją oszukać myślami o sielankowych krajobrazach, kwietnych łąkach
itp. Usiłuję w ten sposób zatrzymać kołowrót myśli generujących tylko i
wyłącznie niepokój. Trochę to trwa, ale na szczęście ciągle jeszcze się udaje.
Pogłębiające się cienie pod oczami dowodzą jednak, że prawdziwie jakościowego
snu zażywam zdecydowanie za mało.
Na szczęście zasnęłam, pospałam i
bez problemu zareagowałam na budzik. Garderobę przygotowałam sobie wieczorem,
więc obyło się bez zbędnych dylematów (a potrafię sobie w tym temacie skomplikować
poranek). Szybki makijaż, trzy łyki herbaty zaparzonej z torebki – niezbyt
dobrej niestety, w czym muszę się zgodzić z młodszym synem, który twierdził, że
jest zbyt gorzka, a miała być imbirowa, i żebym już nigdy więcej nie kupowała
tego typu marketowych wynalazków.
Tuż przed szóstą byłam gotowa, by stawić czoła szalejącym o poranku wiatrom. O tym, że wieją silniej niż zwykle, uprzedziło mnie lokalne radio. Rzeczywiście, na zewnątrz było okropnie. Gruba czapka naciągnięta prawie na nos nie wystarczała, by zapewnić jako taki komfort termiczny. Może gdyby była z wełny – wtedy to co innego, ale poliester? Usłyszałam ostatnio - i powtarzam to bez sprawdzenia - że tkaniny wibrują, najzgodniej z naszym rytmem te naturalne, dlatego chłodzą i grzeją, gdy trzeba.
A poliester tańcuje z gracją truposza.
Trzeba więc było naciągnąć
kaptur, skulić się, by zminimalizować powierzchnię ciała, i w tej pomniejszonej,
skondensowanej wersji możliwie szybko schronić pod wiatą przystanku. Ponieważ
jednak nie zdążyłam w domu zjeść śniadania, a do odjazdu autobusu miałam jeszcze
kilka minut, postanowiłam zajrzeć do pobliskiej piekarni i kupić sobie rogala z
wiśniami i czekoladą. Zarzekałam się wprawdzie ostatnio, że już nigdy więcej,
bo nadmierna ilość drożdży mi nie służy, no ale po pierwsze: byłam głodna i do
dziesiątej nie wytrzymałabym z burczącymi wnętrznościami, a po drugie: parę
minut po szóstej moja silna wola nie istnieje - jeszcze bardziej niż zwykle.
Poza tym (to już po trzecie) podobał mi się obrazek, który sobie wyimaginowałam
– współczesnej kobiety pracującej, która zrywa się o poranku, bohatersko znosi
przeciwności pogodowe, a w drodze do pracy drobnym, ale regularnie czynionym
zakupem wspiera lokalny biznes. Być może do tego obrazka bardziej pasowałyby
wiosna, szpilki i wielki kubek latte na wynos, ale jak się nie ma, co się lubi…
Wtedy trzeba się zadowolić skromniejszym
atrybutem kobiety pracującej i śniadania w domu niejedzącej - białą papierową
tytką wypełnioną drożdżowym ciastem. Docieram na przystanek, torebkę kładę na
ławce obok drugiej, większej, wypełnionej książkami. W samotności i ciszy
oczekuję na przyjazd autobusu.
Jak zwykle o tej godzinie nie mam
ochoty na rozmowę. Moja „towarzyskość” wzrasta, nasila się między ósmą a
piętnastą, co oczywiście ma związek z pracą. Ale żeby była jasność – nie
cierpię specjalnie z tego powodu, bo wbrew pierwszemu zdaniu tego akapitu,
rozmawiać naprawdę lubię. Wiem jednak, że otwartość i uważność na innych
wyczerpują się, jak wszystko, z każdym rokiem jakby szybciej. Trochę więc trwa,
nim po powrocie do domu dojdę do siebie i znów stanę się w miarę komunikatywna,
gotowa, by wysłuchać opowieści syna i zareagować na nie czymś więcej niż „yhymm”.
Przykro mi z tego powodu.
Teraz, a jest parę minut po szóstej, na szczęście nie muszę i nie chcę z nikim rozmawiać.
- To pani?– dociera do mnie nagle czyjś głos, na który reaguję jak z automatu, zerkając w lewo (stamtąd dochodzi). Mówi do mnie rosła blondynka, która pojawiła się na przystanku nie wiadomo kiedy, i wskazuje na papierową torebkę z rogalem.
Kiwam głową, że moja.
- Tylko żeby pani nie zapomniała! Mnie to się
niestety często zdarza, kładę wodę obok torebki, zamiast włożyć do niej, i oczywiście nie zabieram jej ze sobą.
Kiwam głową ze zrozumieniem.
Blondynka siada obok, rozgląda
się. Milczy. Może już tak zostanie?
- Ale wieje, prawda?
Kiwam, potakująco.
Znów zapada cisza, przerywana jedynie
przez wiatr, który zawzięcie tłucze w jakąś blachę.
- Słyszy pani?
Kiwam, że słyszę.
- W co ten wiatr tak tłucze? Żeby tylko nie
zerwał tego…
Potakuję. Żeby tylko nie zerwał.
Zsuwam nawet kaptur, odsłaniając twarz, by moja rozmówczyni zobaczyła, że
podzielam jej niepokój. Bo rzeczywiście, tłucze ten wiatr w coś przeraźliwie, i
to gdzieś w pobliżu.
Nasłuchujemy chwilę wspólnie. Na
szczęście hałas ustaje.
Na powrót chowam się pod
kapturem. Moja towarzyszka nie daje jednak za wygraną.
- Tak mi się dzisiaj źle wstawało - wzdycha.
- Pierwszy od dwóch miesięcy dzień wolny, a zamiast odpoczywać, trzeba
się zrywać po ciemnicy i jechać do szpitala na badania. Miałam być o szóstej,
ale nie dałam rady wstać. Dwa razy budzik wyłączałam. Miałam być w laboratorium
tak wcześnie, jak tylko się da, bo potem mają jakąś przerwę techniczną… Mam
nadzieję, że nie będą tam źli, że się spóźniam… Dzieciaki same w domu, pewnie
już dokazują.
Kiwam głową potakująco. I
empatycznie.
- Taka jestem zmęczona po tych dwóch miesiącach
ciągłej pracy…
Wreszcie nie wytrzymuję!
- W święta też pani pracowała? – pytam.
- Tak, proszę pani. Bo ja pracuję w
sanepidzie, a tam są dyżury. Wiadomo, w święta może dojść do różnych zatruć,
trzeba być na posterunku w razie czego. Koleżanki się pochorowały, więc padło
na mnie. Całe święta siedziałam przed telefonem i komputerem, nawet nie było
jak się zdrzemnąć. No, ale teraz mam urlop, więc w końcu odpocznę. Telefon
wyciszyłam, nikt z pracy nie będzie mnie niepokoił…
Kiwam głową, aprobująco.
- A do szpitala jadę, bo muszę ważne badania
zrobić. Wie pani, ja do niedawna ważyłam 130 kg. Teraz zeszłam do 90, ale czeka
mnie operacja kolan, muszę jeszcze z 20 kg zrzucić. Boże, mam nadzieję, że chodzi
tylko o kolana. Bo będę jeszcze miała kolonoskopię. Tak się tego boję…
Ostatnie słowa moja towarzyszka
rzuca już w drodze do autobusu.
- Będzie dobrze! – krzyczę, ale nie
mam pewności, czy usłyszała.
Przez chwilę jestem na przystanku
całkiem sama, ale do przyjazdu mojego autobusu zostały aż trzy minuty.
Jeszcze wszystko może się wydarzyć.
Komentarze
Prześlij komentarz