Mniej więcej o radości

 

*

Zdejmuję pranie z suszarki i składam je. Pierwszy stosik – rzeczy moje, drugi męża, trzeci synka. W tle - jak to często u mnie podczas pielęgnowania życiowej prozy – podcast. Monika Sobień-Górska rozmawia z Katarzyną Miller o kobietach radosnych. Psycholożka z charakterystyczną dla siebie emfazą wyznaje: „Jak widzę prawdziwie radosną kobietę, od razu mam ochotę nosić ją na rękach. Bo to rzadkość. I pytać, jaki był jej rodzinny dom. Bo właśnie z niego wynosi się umiejętność przeżywania radości.”

Wciskam pauzę. Skompletowane i uporządkowane stosiki wkładam do odpowiednich szafek, ale ukończywszy to zadanie, nie powracam od razu do dalszego słuchania, tylko jakoś tak mimowolnie, w ciszy zasiadam na brzegu materaca, z kolanami wsuniętymi pod brodę. Wpatruję się w to, co przede mną – komodę (o, jedne z jej drzwiczek są jakby nieco zwichrowane), stojące na niej książki, wiszące na ścianie ozdoby. Oddaję się rozmyślaniom. Zamyślam czas.

Nurtuje mnie radość właśnie i zdolność jej przeżywania. Czy ja sama potrafię się radować (piękny czasownik, rzadko używany, chyba że w tonacji religijnej, co już czyni radość emocją wyższego rzędu, niedostępną każdemu)? Umiem cieszyć się życiem? Czy my wszyscy to umiemy?

Co to w ogóle za pytanie?

Ano właśnie – jedno z takich, które łatwo uznać za kompletnie zbędne, przesadzone, przestrzelone wręcz, dla niektórych zbyt intymne. Radość wydaje się czymś zbyt mało ważnym, by zatrzymywać się nad nią, analizować – czymś niepoważnym wręcz jest.

Z czego tu się cieszyć, retorycznie zapytają malkontenci, przecież… tu następuje szczegółowe wyliczenie defektów rzeczywistości, które nie tylko usprawiedliwiają ponuractwo i pesymizm, a wręcz każdy uśmiech czynią podejrzanym, znamionującym szaleństwo.

Do niecieszenia się jesteśmy, tak sobie myślę, programowani kulturowo. Co się tak śmiejesz jak głupi do sera, co ci tak wesoło? Albo, gdy chwilowo nie przychodzi do głowy nic, na co można by ponarzekać: miłe złego początki, cisza przed burzą… Czy tylko w mojej świadomości zachowało się mnóstwo tego typu komunikatów - ostrzeżeń przed skutkami nadmiarowej radości, której wkrótce z pewnością będziemy żałować? Zdecydowanie trudniej przywołać powiedzonka zachęcające do radości, a jeśli już - w tonie zrozpaczonego Horacego: ciesz się, póki możesz, jutro będzie gorzej…

Na szczęście ponad grecki chór narzekaczy coraz śmielej przebija się głos zgoła odmienny, wcale nie hurraoptymistyczny, a jednak nakłaniający do bardziej pozytywnego spojrzenia na życie. Głos ten zachęca, by uwierzyć matematyce: z rachunku wynika, że więcej się udaje niż nie, więcej dobrego niż złego, a nawet jeśli na złe się zapowiadało, znalazło się rozwiązanie, coś dało się podzielić, coś innego skrócić – straty zminimalizowano, bo uniknąć ich nie sposób.

*

Który głos jest bardziej mój? Czy Katarzyna Miller nosiłaby mnie na rękach, pokazywała jako wzorzec kobiety radosnej? Szczerze wątpię. Protestowałabym jednak głośno, gdybym znalazła się na liście członków klubu ponuraków. Pasuję do nich tak samo jak do stowarzyszenia hedonistów. Moja szklanka raz jest do połowy pusta, raz pełna. Moja łódka kołysze się dość równomiernie, raz przechyla bardziej w stronę smutku, raz ku nadziei, ale póki co, nie wywraca do góry dnem i dopływa tam, gdzie chciałabym być – mniej więcej.

Owszem, zewnętrznych oznak radości jakoś mniej. Uśmiecham się rzadziej, ale to trochę niezależne ode mnie – opadające lekko kąciki ust trudno namówić do współpracy, a przynajmniej trwa to nieco dłużej. A kiedy się zamyślę, uwydatnia się nabyta na drodze wieloletniego wysiłku lwia zmarszczka, i choćbym rozważała jedynie smak lodów, które zjem dziś na deser, wyglądam wtedy poważnie, a nawet srogo – tak twierdzi mój syn. Świat coś przeskrobał – podejrzewa – albo może on sam, choć jeszcze o tym nie wie?

*

To prawda, że zamyślenia bywają niebezpieczne. W sensie dosłownym – zdarzyło mi się raz czy dwa (na pewno nie więcej, mężu) właśnie z powodu zamyślenia zdjąć z kuchenki indukcyjnej maszynkę do kawy, nie wyłączywszy od razu palnika. Poza tym co: na przykład spontaniczne napady śmiechu na ulicy, gdy nagle przypomni mi się jakaś zabawna sytuacja. Albo nieświadomie wypowiedziany na głos komentarz do własnych myśli.

Mówienie do siebie czy śmiech do siebie dziwią zresztą coraz mniej. Wszystko przez malutkie bezprzewodowe słuchawki. Ludzie w pociągu, przechodnie na ulicy, pasażerowie tego samego autobusu – wszyscy rozmawiają z kimś nieobecnym fizycznie. Czasami po angielsku lub w innym obcym języku. Wtedy czują się bardziej kulturalni i prywatni – istnieje szansa, że nie zostaną w pełni zrozumiani, albo wzięci za obcokrajowca, a przecież my przybyszy z innych krajów lubimy i chcemy, żeby czuli się u nas swobodnie jak w domu.

Bez względu na język: nadmiar nadawców, niedobór odbiorców.

Wracając do uśmiechu i radości, często uśmiecham się wewnętrznie, do środka. Do tej dziewczyny, którą byłam kiedyś. Przychodzi do mnie we wspomnieniach, jest dość natrętna – im bardziej staję się sobą, prawie pięćdziesięcioletnią, tym bardziej ona o swoim przeszłym istnieniu przypomina i żąda zadośćuczynienia. Dobrze, że dopiero teraz - dziś mam dla niej zdecydowanie więcej serdeczności niż dawniej. To, co robiła, bywało zabawne, głupie, zaskakujące, ale też bardzo odważne. Wiedziała tyle co nic! Nikogo nie słuchała. Wszystko tylko się jej wydawało, było możliwe, prawdopodobne – to wystarczyło, by spróbować. Dziś wypychałabym ją, namawiała na różne wariactwa, wysyłała jej aplikacje gdzie się da, a gdyby się nie dostała, głosiłabym wszem i wobec, że jury się nie zna.

Życzliwość poniewczasie – wielka dla siebie niesprawiedliwość. 

Ale oto na powrót jestem sobą. Siedzę na brzegu materaca, z kolanami pod brodą, zasłuchana w ciszę domu, jeszcze przez chwilę sama. Zaraz powrócą chłopcy i wypełnią przestrzeń do ostatniego centymetra, nie zapytawszy o zgodę, tak po prostu mają, przejmują we władanie wszystko, czego się tkną.

Jest we mnie teraz radość oczekiwania na nich i radość tęsknoty, która się niebawem wyczerpie, wyssie do końca - ma ozdrawiającą słodycz ziołowego cukierka.

W każdej z nieoznakowanych wyjątkowością chwil towarzyszy mi radość - bladziutka i delikatna panienka, która sama z siebie nie wejdzie na plan pierwszy, nie wystrzeli za jej przyczyną żaden korek z szampana (nie jest euforią ani ekstazą), żadnego krzyku nie wydobędzie z gardła. Stać ją jedynie na długie, spokojne westchnienie, przepełnione ulgą, bo jest na kogo i na co czekać.





 

 

Komentarze