Leżałam więc do tej piątej i rozmyślałam o różnych głupotach. Gdybym
była religijna, odmawiałabym teraz zdrowaśki, jak moja mama. Różaniec pomagał
jej na bezsenność. Wyślizgany sznureczek nadal leży w szufladzie biurka,
owinięty w serwetkę z „Babim latem” Chełmońskiego. Miałam kiedyś kupić jakieś etui, prosiła tyle razy, ale za jej życia
zapominałam, a co dopiero po śmierci. Może gdybym się modliła. Ale się nie
modlę. Matka przeciwnie. Jak nie różaniec, to przywoływanie świętych. Na
świętego Kazimierza to, na Wojciecha tamto… Znała się na tym, oj, znała. Na świętego Kazimierza zima do morza zmierza
– mówiła. Albo: Wojciech się zbliża,
przylecą bociany.
A czy był jakiś święty od
spokojnego snu?
W każdym bądź razie już nie śpię. Niby poranek jak zwykle, proszę
ja ciebie, ale jakoś inaczej. Jaśniej. A przez to lżej, mimo niewyspania.
Murzyna parzę około piątej trzydzieści. Szklankę stawiam na
kuchennym parapecie, przy którym za
chwilę zasiądę - mam tu swój ulubiony punkt obserwacyjny - obok drugiej
porannej konieczności: papierosów. Do petowania nie służy mi, proszę ja ciebie,
jakiś chamski słoik, na przykład po musztardzie, tylko elegancka kryształowa
popielnica odziedziczona po dziadku. Dziś już nigdzie takiej nie kupisz, chyba
że w antykwariacie, za krocie. Zresztą po co komu takie kryształy – do
elektryków popielnica niepotrzebna.
W domu palę, od kiedy zmarła mama. Ale tylko w kuchni.
Wyciągam z paczki pierwszego papierosa – świętego, jak ja to
mówię. Podpalam zapalniczką do zniczy i rozpoczynam poranny przegląd podwórka.
Na razie niewiele się dzieje. Cisza, spokój. Czuć jednak, proszę ja ciebie, i widać, że idzie
wiosna. Pod naszą wierzbą – królową podwórka, jak ja to mówię - ktoś postawił
toi toia. Dla kogo to? Przecież nie dla tych wagabundów, którzy po zimnych
miesiącach wynurzyli się ze swoich kryjówek i
rozpoczęli żerowanie? Bo że się przebudzili, widać po piaskownicy pełnej
puszek i buteleczek. Sporo się tego już nazbierało. Piaskownica – śmietnica.
Po co więc toi toi, w dodatku zamknięty na kłódkę? To znak, proszę
ja ciebie, że wkrótce zaczną się wiosenne remonty. Ale gdzie? Może odświeżą
elewację kamienicy po lewej? Albo zburzą stojące na samym środku podwórka
pokraczne budy udające garaże, tylko że nikt w nich żadnego auta nie trzyma?
A może w końcu zrobią porządek z naszym rozbebeszonym śmietnikiem? Ogrodzą jakoś, zadaszą, żeby wagabundowie i
ptaszyska (nie wiadomo, którzy gorsi) nie mieli tam używania?
Muszę się dowiedzieć, zadzwonić do administracji, ale to tak po
ósmej. Ośma pięć – i do skutku, aż ktoś odbierze. Jak do przychodni.
Dopiero piąta czterdzieści pięć. Jest już zupełnie jasno.
Właściciel nocnego wyjca wyszedł z nim w końcu na spacer. Pies obsikuje lichy
pień jednego z trzech drzewek posadzonych późną jesienią w pobliżu placu zabaw.
Widzę, że drzewka się przyjęły, pojawiły się chyba nawet zalążki pierwszych
listków. Do wierzby – królowej – jeszcze im daleko, ale co drzewo, to drzewo.
Będą drzewa, proszę ja ciebie, będą ptaki śpiewające. Jak to mama mówiła? Śpiew skowronka z rana – wiosna malowana.
Sikorka malutka z serca piosnkę utka.
Jak się pojawią, to nawet okno otworzę o poranku, żeby posłuchać.
Bo na razie nie ma po co – tylko karetki i tramwaje.
A z ptaków, proszę ja ciebie, to u nas mewy na przykład słychać.
Widziałam, jak krążą nad śmietnikami wespół w zespół z gawronami. Żerują i
bałaganią.
Jeszcze i one.
Do czego to doszło, powiedziałaby mama. Mewy na Warmii.
Komentarze
Prześlij komentarz