Cztery pociągi, jeden kaznodzieja, piękno ponad wszystko. Czyli jeden dzień z PKP

  

1.Bez historii

Jeśli mam taką możliwość, wybieram wagon bezprzedziałowy. Podróżuje się w nim bardziej komfortowo, przede wszystkim jednak – bardziej osobno i anonimowo. Jest się mniej zauważanym i samemu mniej się dostrzega, a o to czasem chodzi. Pole obserwacji naturalne zawężone: tyle widać,  co za oknem, o ile sąsiad siedzący z przodu lub z tyłu nie  zasłoni go z powodu nadmiaru światła. I jeszcze wąskie przejście między rzędami foteli – jedyne miejsce jakiejś akcji, centrum wymiany przywitań, przeprosin, wyjaśnień, scena czyjegoś zagubienia i czyjejś bezradności. Dynamika zdarzeń hamuje, gdy wszystkim udaje się zasiąść na swoich miejscach, i tak do kolejnej  większej stacji.

Raczej cisza. Drogocenna, niekrępująca, przerywana jedynie komunikatami konduktora. Dokąd teraz, zachęty do korzystania z Warsu. Na co drugim stoliku laptop, ewentualnie telefon, na uszach lub w nich słuchawki. Podróżując realnie w tym samym kierunku, nawet jeśli wspólny odcinek będzie bardzo krótki, dokonujemy swoistej ekwilibrystyki w czasie i przestrzeni: równolegle wyprawiamy się w różne, odrębne światy z powieści lub seriali. Wszystko to zamiast historii, którą mógłby zaoferować nieznajomy siedzący obok.  Po to też słuchawki – dyskretnie, bez konieczności tłumaczenia się z jakiejkolwiek niechęci, chronią przed niepotrzebnym, niechcianym, zwykle jednorazowym kontaktem z przedstawicielem innego świata, przybyszami z innej bańki.

Zresztą, jest szósta rano, o tej porze mało kto jest w nastroju konwersacyjnym. Milczenie wydaje się czymś bardzo naturalnym, a wręcz potrzebnym. Wszyscy – z wyjątkiem obsługi pociągu – dopiero zaczynamy „ogarniać rzeczywistość”. Niektórzy nie zjedli jeszcze śniadania, inni odczuwają pierwsze skutki niedoboru kawy, pełgający gdzieś w okolicach skroni ból głowy.

Towarzysz mojej podróży też jeszcze nie jest do końca sobą. Zwykle taki rozgadany, w nieustannej niemal gotowości, by podzielić się ciekawostką na dowolny temat, teraz woli w milczeniu obserwować zmieniające się za oknem krajobrazy. 

2. Kaznodzieja

TLK to zupełnie inna jakość podróżowania. Standard pociągów mocno w dół. Wagony poszatkowane w ciasne przedzialiki. Trafiamy do takiego przeznaczonego dla ośmiu osób, ale chyba mojego wzrostu; współcześni młodzieńcy mierzący dwa metry z pewnością będą  kolanami wybijać sobie dolne jedynki, a głowami podtrzymywać półkę z walizkami. Na razie jest tylko klaustrofobicznie i  duszno, za moment atmosfera stanie się bardziej uduchowiona.

W toalecie nie ma wody już po półgodzinie. Zerkam na ceny biletów na Intercity i TLK – różnica kosmetyczna, jednak więcej za TLK. Za co ja tu płacę?

Może za jedyną w swoim rodzaju atmosferę? Bo TLK niewątpliwie sprzyja integracji. Cisza jest tu bardziej kłopotliwa – milcząc, wpatrujesz się w pasażera siedzącego naprzeciwko, a to buduje jakieś napięcie, stanowi swego rodzaju manifestację, niepotrzebną – bo kto tu chce cokolwiek manifestować? My tu, proszę państwa, chcemy tylko doturlać się z punktu A do punktu B, we względnym komforcie i spokoju.

Więc rozmawia się. Brak rozmowy nie wadzi tylko wtedy, jeśli milczysz z tym, z kim podróżujesz. Albo gdy czytasz. Albo (omawiany już patent) słuchasz muzyki. Albo umiesz mieć „wszystko w pompie” jak ten gość z czerwonym nosem, siedzący tuż przy drzwiach, który podczas naszej wspólnej, trzygodzinnej podróży nawet na moment nie nawiązuje kontaktu wzrokowego z żadnym z pozostałych pasażerów. Niestrudzenie kontempluje zasłonkę. Dwa razy jedynie odrywa od niej wzrok – wtedy, gdy do przedziału przychodzi konduktor. Poza tym absolutna separacja.

Nie da się chłop ewangelizować, podobnie jak pani, która zaraz po zajęciu miejsca odcina się, zakładając na uszy słuchawki.

W przeciwieństwie do naszej dwójki, anonimowego młodzieńca numer dwa (uroczy uśmiech i kamienne milczenie – więc właściwie nie wiem, czy powinnam uwzględniać go w tym zestawieniu) oraz starszej pani, bardziej słuchaczki niż aktywnej rozmówczyni, ożywiającej się jedynie, gdy główny bohater tego rozdziału poruszał będzie temat duchów i zjawisk nadprzyrodzonych.

My jesteśmy ewangelizowani. 

Trzeba przyznać, że chłopaczek niczego i nikogo nie udaje, odkrywa karty niemal od razu. Mówi, że ostatnio podróżował pociągiem w towarzystwie misjonarzy, by wraz z nimi ewangelizować więźniów. Możemy więc domyślić się, zareagować – na przykład zmienić przedział (pod koniec podróży okaże się, że większość przedziałów w tym wagonie świeciła pustkami, tylko my cisnęliśmy się jak te sardynki w puszce; „Czyż to nie był znak?” skomentuje sprawę nasz kaznodzieja), ale nie podejmujemy takiej decyzji. Dajemy się wciągnąć w rozmowę o lego i pracy nauczyciela, urokach podróży pociągiem (można spotkać takich fajnych ludzi i nimi pogadać – jak miło poczuć się fajną, ach, jak łatwo mnie podejść). No a potem rozpoczyna się spektakl ewangelizacyjny. Otwieram oczy i uszy najszerzej, jak to jest możliwe. Ciekawi mnie to, co się wydarzy, jakie słowa usłyszę. Może coś mnie zaskoczy? Nie ukrywam też, że czuję pewien niepokój. Nie jestem tu sama. Oglądam więc występ pastora, kątem oka zaś obserwuję mojego syna. Wydaje się być zafascynowany świeżo poznanym kolegą, z którym zdążył już przybić piątkę, łączy ich, jak się okazuje, nie tylko zamiłowanie do lego, ale również robienie filmików techniką poklatkową. Trafiony, zatopiony.

Nasz kaznodzieja to chłopaczek, a właściwie dwudziestosześcioletni mężczyzna, ale wyglądający na dużo młodszego. Wysoki i bardzo szczupły. Uroczy i grzeczny. Wszystkie walizki bez pytania wciąga na półki, odstępuje miejsce pani, która musi podróżować  zgodnie z kierunkiem jazdy. Pastor nie-pastor, tzn. jeszcze przed seminarium (wybiera się do niego niebawem), ale już sprawujący opiekę duchową nad grupą młodzieży. Mamy do czynienia z prawdziwym krzyżowcem, bożym wojownikiem. Słowo boże głosi zawsze i wszędzie, z błyskiem w oku, angażując w to całe spektrum środków retorycznych. Jakże się teraz cieszę, że jestem polonistką, szkielet jego wypowiedzi widzę bez rentgena. Mimo to dużo kosztuje mnie ukrycie niepokoju, zachowanie czujności i unikanie wciągnięcia w zbyt prywatne rozmowy.

To jeden z tych kaznodziejów, których głos wita podróżnych wysiadających z metra Centrum, na tzw. „Patelni”. Odporny na niechęć, ignorancję. Szczerością budujący zaufanie. Szczerością sterujący. Zapamiętajcie: wysoki, szczupły. Baptysta. Rekwizyt ewangelizacyjny: karty do gry.

Wyciąga je tuż przed końcem naszej wspólnej podróży. Za pomocą kart opowiadam o Biblii, robię takie pokazy w szkołach – wyjaśnia. – Pewnej dyrektorce tak to się podobało, że wezwała z innej szkoły swego syna, tylko po to, by zobaczył moją sztuczkę. Pokażę wam – i pokazuje. Król to oczywiście Bóg, szóstka trefl to nasza dusza zainfekowana przez grzechy. W tym momencie kaznodzieja próbuje dokonać jeszcze jednej sztuczki, a właściwie sztuczki w sztuczce: przeistoczyć nas, obserwatorów, w uczestników gry. Pada seria pytań: kto was ostatnio zgrzeszył? kto skłamał?

Nikt nie odpowiada. Nie szkodzi. Czarne trefle i tak magicznym sposobem przeskakują na Boga. Zostaliśmy uratowani.

Akurat w momencie, gdy dojeżdżamy do P. Kaznodzieja pomaga wysiąść starszej pani, wynosi też jej walizki. Wracając, mówi: „Większość przedziałów była pusta, tylko w naszym tłok. Czyż to nie był znak?”

Nasza podróż też na szczęście się kończy. Czuję zmęczenie intensywnością tego spotkania.  Młodzieniec numer dwa (ten milczący) zdejmuje mi walizkę. Nie wiem dlaczego zależy mi, by zrobił to właśnie on. Kaznodzieja przybija kolejną piątkę z moim synkiem, ze mną żegna się grzecznie, ale z dystansem. W przeciwieństwie do starszej pani, którą przed chwilą odprowadził, nie wręcza mi karteluszków  ze streszczeniem swojej nauki.

Na korytarzu wzdycham z ulgą, mój syn też. A potem dodaje: „Mamo, czułem się jak na planie „Sheldona”, te same sztuczki. Pamiętasz tego pastora? 

3. Zero zazdrości, czysty zachwyt

Bezprzedziałowy szynobus. Krótka podróż, niespełna dwadzieścia minut. Poza konduktorem w pociągu same kobiety. Żadna, zważywszy na swobodę stroju i zachowania, nie wygląda na przedstawicielkę jakiegoś ruchu religijnego.  Kilkanaście młodych kobiet, dużo młodszych ode mnie. Na krótkim odcinku, jaki mam do pokonania, dosiadają się jeszcze dwie, jedna piękniejsza od drugiej, smukłe jak trzciny, w długich kwiecistych sukienkach i trampkach, z plecakami i karimatami. Wybierają się na imprezę z nocowaniem, tak przynajmniej wynika z rozmowy telefonicznej. Tak, mamo, pamiętam, zadzwonię, jak tylko dotrę na miejsce.

Przyglądam się tym dziewczynom – siłą rzeczy, jak to w pociągu, trudno nieustannie odwracać wzrok (chyba że się jest opisanym wcześniej panem z czerwonym nosem; to dzisiejszy zwycięzca w kategorii: mistrz unikania kontaktu, bez wspomagania technicznego).

Są takie piękne, młodziutkie, takie naturalne, swobodne, taka radość życia z nich emanuje – przy nich można naprawdę uwierzyć, że wszystko jest możliwe.

Łapię się na myśli, że to być może jeden z ostatnich momentów, kiedy patrzę na nie bez zazdrości i złości.  

Przez  chwilę robi się smutniej,  ale tylko przez chwilę. Piękno zwycięża. 

4. Śmierdzący finał

To już ostatnia podróż pociągiem tego dnia. Gdy wsiadam do bezprzedziałowego szynobusa (jak przypuszczam, tego samego, którym jechałam do P.) z westchnieniem przypominam sobie pełną zdumienia konstatację, którą syn podzielił się ze mną rano: „Mamo, jak tu ładnie pachnie!” Pokonywaliśmy właśnie wraz z tłumem  podróżnych tunel między peronami, podróżni  ciągnęli za sobą ciężkie walizki. Spracowany tłum, a doznania olfaktoryczne tylko pozytywne.  „To dezodoranty, synku. Jest wcześnie, wszyscy dopiero się wypachnili.”

Kilkanaście godzin później w czwartym już dziś pociągu, spędziwszy trzy minuty w otoczeniu licznych młodzieńców (zwyczajny los podróżnego w przeładowanym środku lokomocji), młodzieńców, dodajmy, w niektórych przypadkach nieco już przeterminowanych wiekowo, trudno więc podejrzewać ich o nieświadomość higieniczną, przypuszczać należy ignorancję, rezygnuję z atrakcyjnego miejsca przy oknie i uciekam na korytarz. Rozważam nawet myśl o spędzeniu ostatniego, niedługiego wszak odcinka podróży w toalecie – postrzegam tę możliwość jako swoisty ratunek dla mojego powonienia.

Niestety, toaleta zajęta. Pozostaje mi wąski skrawek wolnej podłogi tuż przy drzwiach wagonu. Klimatyzacja nie działa. Tchu mi brak…

 


 

Komentarze