Syn astronauty

 

Nie znam swojego taty

I nie brak mi nikogo.


Sztama z tatą to ściema, mit, bzdura.

Patrzę na moich kumpli - braci - i ich tatę.

Szczerze - niewiele tracę.

Sztamę to ich stary ma z komórką, furą 

i kanapą, 

a z synami raczej na wyczynowej stopie: 

oni wyczyniają, 

a on pyta

co tak słabo. 


Więc dzięki, nie.


Jest mama.

Za nią w ogień. 

Z nią na koniec świata.

Wszystko, skubana, potrafi,

na dwóch etatach: życiowym i zawodowym 

śmiga jak na katamaranie

i jak do tej pory żadnej wywrotki, 


a przecież na jednym kadłubie siedzę ja 

i wcale nie pomagam,

bo mną chybocze.

To się tłumaczy tak, że dojrzewam.


Podobno też kiedyś przez to przechodziła,

choć ja nie wierzę.

Myślę, że od pieluszek była grzeczna,

wszystko wiedziała 

i zawsze miała rację

(zero ironii).


Tak do dziś.

Jakimś cudem wie,

kiedy poluzować,

a kiedy chwycić mnie za pysk.

I chwyta,

w porę.


Którym okiem mnie widzi

zawsze,

skoro,

gdy tylko ma wolną chwilę, 

robi sobie drzemkę. 


Jakim zmysłem 

odnotowuje wszystkie klęski żywiołowe

nawiedzające moją głowę.


Skąd wie,

że bajzel w pokoju

jest tylko marną reprodukcją 

dzikiego serca

wyjącego w pustkę.


O ile mam serce, 

bo ostatnio zaczęła w to wątpić.

Tak po mnie pojechała,

a ja z uczuć poczułem tylko

że pić mi się chce.

Mamy sok pomarańczowy? - zapytałem.


Może serce ujawnia się

po pierwszej stracie,

a ja jeszcze nikogo nie straciłem.

Po prostu nie mam.


Tego na t.

Wymiksował się z załogi katamaranu,

tuż przed godziną  zet.


Mama mówi, że

przesiadł się do rakiety.


A ja

jej wierzę.  




















Komentarze