Powróciwszy z wizyty w szpitalu (zabieg udany, pacjent M. w dobrej formie), w ciągu półgodziny pochłonęłam całą czekoladę i resztę gulaszu. Czekolada, a właściwie czekoladki merci, ale nie
ten klasyczny zestaw z czerwoną obwódką, tylko mniejszy, przypominający
tabliczkę właśnie. A gulasz, albo tak zwany gulasz, warzywny. Nawet nie
podgrzałam.
Przepis na dzisiejszy obiad i, jak się okazało, kolację znalazłam w jednej z gazetek kulinarnych mamy. Pełno leży tego u niej w domu, w dużym pokoju na ławie: kilka egzemplarzy „Pani domu”, „Kobiety i życia” albo dziwności takie jak „Z przepiśników naszych mam i babć” (tu znalazłam mój obiad). - Kupuję, żeby mama miała jakąś rozrywkę – tłumaczy brat. – Może coś ją zaciekawi, zainspiruje, zachęci do przełamania rutyny w kuchni. Oboje wiemy jednak, że mama mogłaby całymi dniami czytać nowe przepisy i oglądać „Kuchnię TV”, a i tak przygotuje coś ze swego żelaznego, niezmiennego od lat repertuaru, odpornego na zmiany klimatu, trybu życia, naszych upodobań i potrzeb kalorycznych. Wybierając się na rodzinny obiad, z grubsza wiadomo, co będzie podane: królik, kurczę, zrazy. I owszem, wszystkim smakuje, dokładnie tak jak poprzednio, i jeszcze wcześniej, zawsze. Comfort food w babcinym wydaniu.
Gulasz, który zrobiłam na obiad, wymyśliła Bożena ze Świnoujścia. Wymyśliła, przygotowała, udokumentowała fotograficznie i wysłała do szanownej redakcji "Przepiśnika". Na zdjęciu wszystko wygląda bardzo udanie i apetycznie. (M.: Wiesz, że istnieje coś takiego jak fotografia kulinarna?).
Niestety moja wersja dania nieco różni się od pierwowzoru. I wprawia w konfuzję, zmusza do zastanowienia, czy ma się ochotę na tę akurat kulinarną przygodę. Popełniłam chyba jakiś błąd w trakcie przygotowań, śmietanę rozcieńczyłam zbyt dużą ilością wody, nieodpowiednio przyprawiłam – ostatnio wszystko przesalam - poza słonością było płasko, bez wyrazu.
Tak czy owak, podejmujemy z synem wyzwanie. Z
rozmysłem bierzemy każdy kolejny kęs, w skupieniu poszukując smaku. Obiadu
rezerwowego nie ma, żywności się nie wyrzuca, więc jemy.
A może nie wyszło najlepiej, bo przepis nieprecyzyjny? M. twierdzi, że żaden szanujący się
kucharz nie poda w recepturze wszystkiego. Nawet jeśli z aptekarską
dokładnością odnotuje ilości niezbędnych produktów, zawsze znajdzie się ten jeden
tajny, niemierzalny żadną racjonalną miarą „składnik” wynikający z warsztatu:
wyczucie smaku, chwili, kolejność dodawania, dynamiki i kierunku mieszania, ulubione coś:
fartuch, palnik, rondelek, mieszadło czy jeszcze inne elementy kuchennej magii.
Trzeba mieć sporo doświadczenia i wyobraźni, by te subtelności wychwycić. M.
spojrzałby do przepisu raz i od razu by wiedział, czy wszystko gra. Ale tym razem nie mógł spojrzeć, musiałam polegać na swoim patrzeniu, zdecydowanie
mniej analitycznym, bardziej euforycznym.
Nie
jestem Bożeną ze Świnoujścia. Ona z pewnością wymiata w kuchni. Gotuje z pamięci. Pewne rzeczy uznaje za oczywistość. Myśli kulinarnymi skrótami: mąka dla niej to jakaś konkretna
mąka, a pisząc „śmietana”, również ma na myśli produkt określonej firmy. Mąka i
śmietana z konkretnego młyna i konkretnej mleczarni mące i śmietanie z innych miejsc nie są równe, ale przecież to każdy, kto w kuchni wymiata, wie i pod uwagę bierze. Ja
jednak nie wiem, albo wiem, ale nie przywiązuję do tego wagi.
Bożena ze
Świnoujścia osiągnęła mistrzostwo w przyrządzaniu gulaszu, dlatego, właśnie ze
względu na powtarzalną doskonałość, postanowiła podzielić się przepisem z
innymi czytelniczkami. Dumna z efektu, a przy tym ani trochę samolubna: nie gromadzi wiedzy
w sejfie, tylko dzieli się dobrem, z czystej ludzkiej życzliwości.
Bożena ze
Świnoujścia tworzy w kuchni symfonię smaków, zapachów i struktur. Ujarzmiła
nawet brokuła – warzywo, które, zwłaszcza w wersji gotowanej, nie należy do
tych najbardziej seksi. Brokuł Bożeny zachęca zielenią, ani trochę wyblakłą,
jest zawsze al dente, a zapach… Takiemu to i zapach się wybacza.
Mój brokuł po ugotowaniu stracił wdzięk, stał się oklapły i blady. A jednak pożarłam go, wraz z całą resztą potrawy, która być może nie zasługiwała na tytuł dania roku, nawet na miano gulaszu nie za bardzo (gdyby M. był obecny, poprawiłby to i owo, zrobiłby tak, że byłoby jasne, co jemy).
Pal
licho nazwę i konsystencję. Najważniejsze, że danie był pod ręką, gdy potrzebowałam porządnie się najeść.
Pożarłam
wszystko. Na dwa razy. Wyczyściłam rondelek do zera, nie pozostawiłam
ani kwiatuszka. Nawet nie podgrzałam.
Bo byłam
bardzo głodna. Tak głodna, jakbym nie jadła przez trzy dni co najmniej. Tak
głodna, jakbym szykowała się do głodu jeszcze większego albo do jakiejś
wyprawy, podróży, walki. Albo jakbym z każdej z nich powróciła.
Tak
głodna, że przed gulaszem pochłonęłam całą czekoladę, choć wszyscy wiedzą,
że po jednej kosteczce zwykle marudzę: za słodko.
Głodna i
bardzo przejęta. Jakbym na chwilę powróciła do lat nastoletnich, gdy recepta na
niepokój była prosta – najeść się do syta, tak najeść, by czuć się najedzoną
tylko, zero miejsca na niepokój.
Tylko że
teraz zajadałam nie obawę jakąś, a spokój. Albo spokój po niepokoju. Czyjś niepokój silniejszy niż mój, ale spokój to już chyba równy, jeśli nawet nie większy, więc
jadłam za M., który tego dnia i jeszcze poprzedniego był na diecie, a przed nim jeszcze kilka na cienkich zupkach, i za siebie,
a może jeszcze za kogoś, kto obawiał się tego dnia, a później uspokoił. Najeść się,
najeść do syta, tak się najeść, by mieć siłę tylko na radość.
Nocą śniły mi się brokuły. Brokułowe bukiety, które dokądś niosłam. Może do domu, żeby zrobić z nich kolejną porcję gulaszu, albo do M., do szpitala, by rozdał wszystkim tym sympatycznym pielęgniarkom w podziękowaniu za opiekę? Obudziłam się z myślą, że chyba na jakiś czas wyeliminuję to sympatyczne warzywo z diety.
Lepiej niech M. już wraca do domu, bo kto jak kto, ale on raczej nie popełnia błędów w kuchni, a i ja przy nim pewniejsza siebie.
A to tylko jeden z wielu powodów, dla których na niego czekam.
Komentarze
Prześlij komentarz