Smorodzina*

 





 

- Wara od jabłek – krzyczy dziadek, a cała czereda wnucząt zaglądających do wiaderka pełnego owoców, a nawet już po nie sięgających, błyskawicznie rozbiega się się po wszystkich kątach, byleby tylko nie dosięgła ich dziadkowa laga*. Żadnej taryfy ulgowej, nawet dla wnucząt. Jabłka nie dla nich, a przynajmniej nie te już zerwane.  Wszystkie co do jednego przeznaczone są na przetwory, podobnie jak pozostałe owoce z ogrodu: wiśnie, śliwki i najgorsze do wyzbierania - czarne porzeczki.

Czarna porzeczka – udręka dzieciństwa. Krzaczki zadziorne, trochę zdziczałe, nieprzycinane od lat, wyższe od przeciętnego ośmiolatka, nie ułatwiają roboty. Gałęzie kłują, koniuszki palców swędzą od nadmiaru soków wydzielanych przez szypułki i owoce, w buzi cierpko od podjadania, a do tego jeszcze ten zapach - ostry, po dłuższej bytności w ogrodzie otumaniający.  - Smorodziny paskudne – mówią nasi ojcowie i wujkowie i zrzucają sprawę porzeczek na dzieci. Zrywać u dziadka trzeba, bo mu się należy wdzięczność za opiekę nad dzieciarnią w wakacje. Tę opiekę sprawuje tak, by dzieci widywać jak najrzadziej, zerkając na podwórko od czasu do czasu przez okienko kwatery głównej kuchennej. Kręcenie się dziecięce z miejsca na miejscu, bezczynne siedzenie w domu - to w grę nie wchodzi. Więc choćby porzeczki.  A jak na złość zawsze w dni zbiorów słońce pali. Chce się do jeziora, poleżeć na piasku, na pomarańczowo-czerwonym kraciastym kocu, wycierać ręcznikiem jednym na czworo (kto pierwszy, ten lepszy), zajadać bułkę z margaryną i mielonką albo żółtym serem typu salami i pokrojone w ćwiartki ogórki małosolne. Ale to wszystko można dopiero po obiedzie, gdy nas odbiorą rodzice, z rodzicami - o ile ojcom będzie się chciało, a matki  będą mogły. Nie zawsze chcą i mogą, czasami bardziej chcą popatrzeć na gołębie, a muszą wyprać, rozwiesić pościele, ręczniki, koszulki, spodenki, sukieneczki, rajstopki, niezliczoną ilość skarpetek. Popołudniowe możności i obowiązki rozdzielono sprawiedliwie: ojcowie mogą, matki muszą A dzieci - najlepiej byłoby, żeby po południu zajęły się sobą.

Do obiadu zbieranie porzeczek u dziadka. Czas wlecze się niemiłosiernie, dziecięce ręce uciekają od tej roboty – zdzierają korę z młodych gałązek, aż do białości, drążą dziury w ziemi, dłubią w uszach i nosie, kamieniami rozdrapują dwudniowe, niemiłosiernie swędzące strupy. Godziny w pełnym słońcu mijają, a dno kanki ledwo zakryte, jakby pod wpływem ciepła denka powiększały obwód razy dwa. I nawet owoce podkradzione gapowatemu rodzeństwu, dosypane potajemnie do własnego pojemnika nie załatwiają sprawy, nie zwalniają z obowiązków. Nie da się stąd zwiać wcześniej niż w okolicach obiadu czy powrotu rodziców. Kto chciałby się wywinąć, musiałby pokombinować, przekonać dziadka lub go oszukać. O co niezwykle trudno, nie tyle ze względu na wyjątkową przenikliwość czy przebiegłość, ile na strach, jaki wzbudza. Strachem tym jak wysokim murem udekorowanym na szczycie drutem kolczastym dziadek odgradza się od dziecięcych niechcianych próśb, zagadywań, zwierzeń i innego rodzaju dupy zawracania. Jak tu się odważyć, w jaki sposób, mając osiem lat wytrzymać te jego opryskliwe (w wersji najdelikatniejszej) odpowiedzi, jak nie utonąć w ścieku wypluwanych bez żadnych hamulców i ceregieli (kto by się przejmował, że słuchają dzieci) przekleństw i złorzeczeń przemieszanych z szczątkami niemieckiego i radzymińskiej gwary. Nikt z nas nie pojmuje tego języka, nawet chyba sam dziadek już nie jest do końca świadomy, czego ostatki wydobywają się z niego w bezustannych atakach szału, jaką chorobę wychorowuje , czym zaraża kolejne pokolenia.

Wiadomo, że pętać mu się pod nogami nie wolno, bo słowem i lagą na dwór wygoni. Latem wnętrze domu dziadka nie należy do dzieci. Miejsca dzieci to ogród i podwórko – w tej kolejności. Jedynie głód, nieokiełznany i uprawniony głód, właściwy dzieciom rozpędzonym rośnięciem usprawiedliwia – jednorazowo - przekroczenie progu kuchni, zakłócenie dziadkowego wekowania. Ale bez sentymentów - masz tu kromkę chleba ze smalcem i solą, i wypierdalaj.

Jabłek i śliwek dzieci nie zrywają, do tego potrzeba drabiny, dorosłych, odpowiedzialności i wyobraźni (z pierwszą u nas podobno krucho, z drugą aż za dobrze). Przypominano sobie nagle, po głośnym w okolicy Żeromskiego śmiertelnym wypadku, że dzieci na wysokościach trzeba pilnować. A kto miałby to robić? Wiadomo, że nie dziadek, on już swój rewir ma, urzęduje w kuchni, preparuje weki, strzeże ich jak oka w głowie, a nas tyle, ile widać z kuchennego okna. Zerka co i raz dziennie, a tak to obiera owoce, przebiera. Niczego nie marnuje, nawet takie w połowie podgniłe się przydają – precyzyjnie odcina zepsute, oczyszcza. Potem wszystko do słoików, słoiki do wielkiego gara, na kuchnię, do pasteryzacji.

Jabłka i śliwki zrywają nasi ojcowie i wujkowie. Wstępują  mniej lub bardziej pewnie (w zależności od stopnia „wczorajszości”) na trzeci stopień drabiny, a ich żony/nasze mamy i ciotki czatują pod drzewami i odbierają wypełnione owocami wiaderka. Niby czekają na sygnał z góry – „bierz”, niby pilnują, by się drabina nie wykopyrtnęła, a w głębiach swych umęczonych codzienną harówką snują brawurowe plany ucieczki do innego życia, albo - zdecydowanie częściej – z tego, co jest pod ręką, sztukują zbrodnie doskonałe. Podpiłowują szczebelki, obliczają trajektorię mężowskiego lotu tak, by kończył się w sam raz uderzeniem głowy o stojące na trawie cynowe wiaderko. W wersji bardziej litościwej walą szczebelkami po mężowskich łbach, ku przestrodze. Trenują w myślach szczerą rozpacz i niewinność. Miałyby za co się mścić: kolejny powrót do domu pod wpływem, uszczuplona wypłata, porzucenie, pracy (a bezrobocie szaleje), kolejna ciąża, obraźliwe słowa skierowane do dziadka, który przecież nie tylko dach nad głową daje, ale i kompotów nie żałuje.

Matki i ciotki nasze trwają pod śliwami i jabłonkami jak matki boskie pod krzyżem i fantazjują o końcu udręki synów marnotrawnych innych matek, które na matki i ciotki nasze sprowadziły kielich życiowej goryczy. Żeby tylko mój Krzysiu, Robercik i Tomek lepsi byli dla żon swych – modlą się jeszcze, żeby Iwonki, Moniki i Kasie mężów dobrych miały.

Żadna drabina nigdy nawet się nie omsknie, tylu ojców i wujków z drabiny złazi, ile się na nie wspięło, tyleż samo głów rodzin zasiądzie po pracy w fotelach, wylegnie na kanapach, przyglądać się będzie gołębiom, zablokuje toaletę po obiedzie.

Zresztą…– kontynuują pod jabłonkami i śliwami matki nasze i ciotki - lepszy taki chłop niż żaden…

Dziadek wszystkie owoce, nawet te podgniłe (co zepsute, odkraja) przerabia na kompoty, dżemy, konfitury i powidła. Zamknięte w słojach znikają na długo w mrokach piwnicy. Słoiki uporządkowane według zawartości, pojemności i daty, trafią na stoły dopiero późną jesienią. Kompoty pite będą do rodzinnych obiadów (dzieci) i do wódki (dorośli).  Przytłumione światło październikowego popołudnia łagodnie obejdzie się z bezkształtną i pozbawioną koloru owocową pulpą – tylko tyle pozostało po darach lata. Wszystko jedno: jabłka, śliwki czy wiśnie, wygląda to równie nieapetycznie, jak rozpadające się organy zanurzone w różowawym roztworze z formaliną. - Zjedzcie jabłuszka, czemu nie jecie, przecież tak lubicie owoce – namawiać nas będą nasze mamy i ciotki, lustrując szklanki i talerze w trakcie rodzinnego obiadu. Wolałyby, żebyśmy wszystko zjadły, wskazują na to ich zacięte miny i drżące głosy, jakby mówiły w strachu. Ukradkowe spojrzenia wyraźnie wskazują, że kogoś się boją.

Tym razem tylko one. Ojcowie i wujkowie mają to wszystko gdzieś. A dzieci jesienią nie podlegają dziadkowej jurysdykcji.

 - Nie chco, to nie, kury zjedzo – komentuje sprawę dziadek. – Ale niech mi tylko po co przyjdo w wakacje, ni chujo, nie dam.

Groźby te rozpuszcza następnie przez cały rok w porzeczkowym winie, które pędził na wyzbieranych przez nas owocach.

Takie wakacje u dziadka spędziliśmy może jeszcze z dwa, trzy razy. A potem zmarł. Do trumny córki włożyły mu lagę i butelkę porzeczkowego wina.

Przetworów w piwnicy zostało tyle, że starczyłoby na sto lat, a i tak nikt jakoś się nie kwapił. Nowych robić nie było sensu. Ojcom naszym i wujkom nie uśmiechało się pracować w ogrodzie, przycinanie krzaków, pielenie. Dorośli zdecydowali o sprzedaży ogrodu. Wnucząt nikt nie pytał o zdanie.


*smorodzina – gwarowe określenie na czarne porzeczki

*laga – laska 




Komentarze