Pierwsza myśl o poranku: bolą mnie plecy. Znów. Świetnie, za chwilę z pewnością dojdzie do tego głowa, ból rozpełga się w płacie czołowym i obciąży powieki. Jestem spięta do granic możliwości, w nieustannej gotowości, w poczuciu zagrożenia. Niebezpieczeństwo może czyhać wszędzie: na klatce schodowej, w autobusie, w gabinecie szefowej. Stąd ten ból. Przez lata nie tykałam leków przeciwbólowych, a teraz nie przetrwam bez nich poranka.
Druga myśl: to starość, skoro dzień zaczynam od wsłuchiwania się we własne dolegliwości.
No ale nie żyję nimi tylko. Jeszcze nie. Po prostu potrzebuję szybkiego rozpoznania: gdzie boli, co da się z tym zrobić, jak długo potrwa pacyfikacja intruza. Muszę być w formie, działać, nie mogę sobie pozwolić na przestoje. Taki jeden nieplanowany przestój może niepostrzeżenie przeobrazić się w zastój.
Znajduję się w okienku pogodowym między młodością a starością, i w tym okienku czytam Katarzynę Sobczuk, a nawet przepisuję kursywą, co napisała w znakomitym eseju "Mała empiria". Biorę te słowa jak swoje, z uśmiechem - raz wynikającym z rozbawienia, innym razem z zażenowania.
Wkurzam się też, prawie cały czas.
Myślę sobie: już dawno przestałam się dobrze zapowiadać. Jak dobrze. Bycie czarnym koniem wymaga siły charakteru, której w ilości wystarczającej nie posiadałam jako dwudziestolatka, a co dopiero teraz. Walka, wydrapywanie swego pazurami - przepraszam, czym? Czego? Co?
Ta sytuacja ma swoje dobre strony. Teraz mogę już wszystko: palnąć z grubej rury największą z możliwych głupot albo odpuścić sobie bez żalu i wziąć się np. za szydełkowanie.
Niemniej jednak ból i niepokój. Może to z powodu przeprowadzek? Trzy w ciągu roku to jednak coś. Zwłaszcza gdy się jest mocno po czterdziestce, a od poprzedniej fali zmian minęło dwadzieścia lat?
Znów ten agizm. Czy ratuje mnie to, że auto-?
Nawet jeśli wszystko idzie dobrze, musi w końcu pojawić się moment rozprężenia, demobilizacji. Taka jest doprowadzająca mnie do rozpaczy logika procesu. Moje działania cechuje logika bliżej nieokreślona, której nieokreśloność staje się tym wyraźniejsza, im większy podejmuję wysiłek. Ciągle stoję w jakiejś kolejce, na końcu długiego ogona petentów, pobieram jakieś numerki, czekam na swoją kolej, zdaję jakieś testy, ktoś mnie sprawdza, weryfikuje.
Kolejna myśl: nigdy nie spełnię pewnych marzeń.
Raczej nie napiszę książki.
Żeby napisać książkę, trzeba ją pisać, a ja nie za bardzo piszę.
Jak w dowcipie z brodą, w którym Jahwe na prośbę rabina o to, by pomógł mu wygrać w loterii, odpowiada: Daj mi szansę, kup los.
Daj sobie szansę, napisz coś - namawiam samą siebie.
Poudawaj choć pisarkę.
No, toż próbuję. Posiadam już cały zestaw notesików i piór.
Sylwia Chutnik chwaliła się kiedyś piórem różowym, w komplecie z takąż grzywką.
Moje pióro jest fioletowe. Z grzywką mi nie po drodze.
I ciągle coś zapisuję. Nie tylko w notatnikach. Również w telefonie - tu nie piórem oczywiście, wystukuję treści na klawiaturze paluszkiem. Popełniając milion literówek. Tak mnie denerwują, że maniakalnie poprawiam, aż w końcu zapominam, o czym chciałam pisać.

Komentarze
Prześlij komentarz